Trogir to starożytne, założone przez Greków miasto znajdujące się o rzut beretem od Splitu. Jego Starówka wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a w pełni można ją objąć wzrokiem z dzwonnicy katedry św. Wawrzyńca – by później zagłębić się w zaułkach jej uliczek. Warto też przejść się na pobliski targ – w każdym nowym kraju lub mieście lubię spacerować wśród straganów, to jakby próba poznania, jak mogłoby wyglądać życie tutaj.
Bardzo łatwo można znaleźć parking blisko Starówki za niską cenę.





Dubrownik – nazywany niezdobytym miastem (spójrzcie tylko na jego mury) oraz perłą Adriatyku. Starówka zbudowana cała z białego kamienia, wygładzonego przez miliony stóp przechodzące w tę i z powrotem główną ulicą Stradun. Od niej odbijają na lewo i prawo wąskie uliczki, wspinające się w górę pod rozwieszonym praniem, doniczkami z kwiatami, między licznymi restauracjami i kawiarenkami.
Znalezienie darmowego miejsca parkingowego wręcz graniczy z cudem, warto więc zapłacić te 70 kun za kampera lub trochę mniej za samochód osobowy i móc się spokojnie przejść na Stare Miasto.





]]>
W czasie jazdy samochodem wzdłuż wybrzeża zobaczycie na pewno stojące przy drodze stragany. Sprzedawcy będą do was krzyczeć i machać, zachęcając do kupienia swoich produktów: wina, oliwy, oliwek, dżemu figowego… Spacerując po chorwackich miasteczkach, również będziecie mogli natknąć się na znaki z napisem „Vino” – i jak tu nie dać się skusić?

Wino oraz oliwa są podstawą diety śródziemnomorskiej – poprawiają trawienie oraz całe zdrowie, w ten sposób przedłużając życie. Dlatego też już pierwszego dnia od przydrożnego sprzedawcy kupiliśmy litrową butelkę oliwy. I tak, gdy 10 dni później wracaliśmy tą samą drogą, butelka była już pusta. Kupiliśmy drugą, bo tak dobrej, słodkiej oliwy w życiu nie piłem. Nadal pamiętam jej smak i mężczyznę, który nam ją sprzedał.

Chorwackie wina stają zaś coraz bardziej cienione na całym świecie – w równym stopniu, co chilijskie, hiszpańskie czy włoskie. Peljesac jest półwyspem pięknych plaż oraz wybornych czerwonych win; króluje tutaj szczep „Plavac mali”. To mocne, dobrze zbudowane wino. W winiarni Rozic przy mieście Ston najwyższej klasy butelka dochodziła nawet do 16% objętości alkoholu. Im dalej będziemy się zagłębiać w półwysep Peljesac, tym napotkamy więcej rodzajów win wytwarzanych z Plavaca malego: Dingac oraz Postup, poprzez położenie oraz teren znajdują się na wyższej półce niż zwykły Plavac. Zwłaszcza winnice przy miejscowości Dingac są widowsko położone na zboczach wzgórz, z których czasem nawet widać morze… i wtedy można połączyć zwiedzanie winnic z plażami. Czasem samo wino stanowi już to połączenie: na zdjęciu powyżej możecie zobaczyć butelki, które zamiast w piwnicach, leżakują na dnie morza.


Jako że Peljesac słynie z ostryg oraz małży, nie mogło tu zabraknąć również wina białego, czyli Posip, gładkiego, o słomkowej barwie. Białym winem deserowym jest zaś Prosek, produkowany z gron Plavaca malego (jak widać, wszystkie wina są jednoszczepowe). Najlepiej jest go kupić prosto od producenta – wtedy dostaniecie coś prawdziwego, a nie tylko produkt w supermarkecie.




I to jest również to, co uwielbiam w chorwackich winach: będąc w okolicach Primosten, spróbowaliśmy lokalnego wina produkowanego ze szczepu Babic. Winorośle rosną na usianej białymi kamieniami ziemi, a położone na samym stoku schodzącym ku morzu parcele winnicy Bucavac stoją w kolejce do wpisania na listę UNESCO. I tak, jest to pyszne, wysokiej klasy wino, jednak tym, co podobało mi się najbardziej, była prostota winiarzy: zajeżdżaliśmy do domu-winnicy, a oni zaraz urządzali nam degustację. Smakowaliśmy jedno, drugie wino, a jeśli pytaliśmy, co jest w dębowej beczce pod ścianą, również i stamtąd nalewali nam do kieliszków. I jeśli nam przypadło do gustu, napełniali butelkę (czasem plastikową), zakorkowywali. „To dla was, bawcie się dobrze!”, mówili. Wino nie mogło oczywiście długo wytrzymać, zwłaszcza w sierpniowym upale, dlatego zwykle wypijaliśmy je nazajutrz lub jeszcze tego samego dnia. I o to właśnie chodzi: żeby nie odkładać na później, tylko cieszyć się tu i teraz. Właściciele winnic wyjaśniali, że wino wypija się tutaj w ciągu roku, po co czekać dłużej? Przecież za rok będzie kolejne!
Prostota i naturalność, za to lubię chorwackie wino oraz oliwę. Czego dzisiaj chcieć więcej?

]]>
Plaże w Dalmacji są najczęściej kamieniste, małe i mniej zatłoczone, nadal mniej turystyczne niż te na Lazurowym Wybrzeżu czy Riwierze Włoskiej. Wszystko zdaje się tam prostsze, bardziej naturalne: wystarczy tylko zatrzymać się na przydrożnym parkingu i zejść po zboczu do zatoki. Pytanie tylko: gdzie się zatrzymać?
Czasem kierujesz się znalezionymi w Internecie rankingami. Wtedy też kierujesz się na Punta Rata, plażę wpisaną przez Forbes na listę 10 napiękniejszych na świecie. Tak, na świecie! I mimo że na początku narzekasz, że na piasku nie ma gdzie stopy postawić, po chwili znajdujesz miejsce dla siebie, bardziej ciche, trochę bardziej z boku, siadasz tam i mówisz: rzeczywiście, rzeczywiście. Można wskoczyć w samolot do Chorwacji tylko po to, by się tu wykąpać.


Na półwyspie Peljesac również zamierzasz pojechać na chwaloną w sieci Plaza Divna, jednak w winiarni po drodze sprzedawca przekonuje, że najpiękniejszą plaża w Europie jest w miejscowosci Zuljana. Nie pozostaje nic innego, jak tylko tam pojechać: woda jest cudownie przejrzysta, a oprócz tego można się przejść się po wzniesieniach wybrzeża, z których co jakiś czas prowadzi ścieżka do małej, osłoniętej zatoki.


Jedziesz do Trpanj i spacerujesz promenadą nadmorską w poszukiwaniu kąpięli błotnych… choć sam spacer promenadą jest już wart tych poszukiwań.

Kiedy musisz odpocząć od degustowania słynnych win z Peljesac, skręcasz na plażę Prapratno. Tak, też jest ładna, czytałeś o niej… ale czasem najlepsze są te, które po prostu zobaczysz z drogi, zaraz potem krzycząc: „Stop, zatrzymaj się, idziemy tam!”.



Od Splitu to Dubrownika droga wije się wybrzeżem, to opadając, to znowu się wznosząc, mija się wiele miasteczek i parkingów, wystarczy więc tylko powiedzieć sobie: „A może tutaj?”, a potem: „Nocujemy gdzieś w pobliżu?”. To właśnie uwielbiam w podróżach kamperem.


Na chwilę obecną nie ma lotów bezpośrednich z Santiago de Compostela do Polski, większość pielgrzymów wraca więc przez Barcelonę lub Madryt. O stolicy Katalonii pisałem już TUTAJ, teraz więc przyszedł czas na Madryt. Jeśli tak jak ja będziecie mieć na zwiedzanie tylko jeden dzień, na pewno nie ominiecie przynajmniej kilku punktów z tego planu:
1. Poranek w Madrycie najlepiej rozpocząć w od churros con chocolate. Najsłynniejsza jest Chocolateria San Gines, która zdjęciami na ścianach chwali się znanymi osobistościami, których gościła. Może, tak jak w Caffe Greco w Rzymie, nie było tam Czesława Miłosza czy Mickiewicza, ale już na przykład Mario Vargas Llosa zajrzał w jej progi! Jeśli przyjdziecie odpowiednio wcześnie (ja zaszedłem tam około ósmej, baaardzo wcześnie jak na rozpoczęcie dnia w Hiszpanii), macie szansę ominąć tłumy.


2. Museo del Prado otwiera się o 10, jest więc jeszcze czas, by trochę się powłóczyć. Ja poszedłem do Parque del Retiro: ogromnego, zielonego serca Madrytu, gdzie można odetchnąć, pobiegać, spacerować licznymi alejkami, usiąść na ławce i czytać albo nawet popływać kajakiem. Wspaniałe miejsce!


3. Później zniknąłem na parę godzin w Muzeum Prado, które jest największym muzeum w Europie gromadzącym malarstwo klasyczne: Goya, Tycan, Rembrandt, Rubens, Poussin, a także choćby oryginał „Ogrodu ziemskich rozkoszy” Hieronima Boscha. Chyba najlepiej zwiedzać na kilka razy, każde piętro budynku osobno, bo zbiory są ogromne, a towarzyszą im jeszcze wystawy tymczasowe. Do 25 roku życia wstęp za darmo!

4. W gorący dzień odpocznijcie, żeby coś zjeść i się napić. Jako stolica Madryt jest naprawdę przystępny cenowo, na przykład w 100 montaditos można zapłacić 1 euro za szklankę tinto de verano lub cerveza, i tyle samo za kanapkę.

5. W Dzielnicy Łacińskiej jest kilka kawiarenek z dobrą atmosferą, takich jak klimatyczna Cafe de la Luz.


6. Z parku przy Templo de Debod (starożytna egipska świątynia) rozciąga się ładna panorama na miasto i Palacio Real.


7. W katedrze można odwiedzić Matkę Bożą Almudena, patronkę Madrytu. Zaprojektowane parę lat temu sklepienie robi wrażenie.

8. Nie pomińcie dworca kolejowego!

9. Wieczorem, spacerując wokół Plaza Mayor,wstąpcie koniecznie do jednej z knajp serwujących bocadillo de calamares, czyli kanapki z kalmarami (hmm, z sosem czy bez, i w jakiej bułce podadzą?). To kolejny obok churros con chocolate smak wpisany w historię Madrytu.



A później… parafrazując Hemingwaya, w Madrycie aż wstyd pójść wcześnie do łóżka!

Informacje praktyczne
Autobusy kursuja co kwadrans między lotniskiem a centrum, bilet kosztuje 5 euro. Można też wsiąść w metro, odrobinę droższe.
Nawet w ścisłym centrum znajdziecie nocleg w pokoju wieloosobowym za około 10 euro. Nocowałem w Motion Hostel, bardzo przyjemny, a rano oferuje nawet śniadanie w kawiarni obok.
Jeśli planujecie wyjazd do Madrytu, pomyślcie o Europejskich Dniach Młodzieży! Organizowany przez Taize sylwester w różnych miastach Europy, w tym roku właśnie w stolicy Hiszpanii. Więcej informacji TUTAJ.
]]>
Zacznijmy od tego, że Galicja jest jednym z regionów Hiszpanii, gdzie do każdego zamówionego kieliszka wina lub szklanki piwa nadal dostaje się tapas. Co to takiego? Ano, etymologicznie słowo to wzięło od „una tapa”, czyli „przykrywka”. Historia mówi, że król Alfonso XIII udał się kiedyś z oficjalną wizytą do prowincji Cadiz. Tam zatrzymał się w pewnej miejscowości, gdzie poprosił o kieliszek słodkiego wina jerez. Tego dnia wiał silny wiatr i drobny pył z ziemi wirował w powietrzu, więc aby nie wpadł do wina kelner szybko znalazł kawałek chleba i wraz z plasterkiem jamon serrano przykrył nią kieliszek. Na pytanie króla, co to takiego, odpowiedział właśnie: „una tapa”. Następnie król poprosił o kolejne jerez wraz z „tapa”, a za jego przykładem poszła cała świta.

Tradycja ta na tyle zakorzeniła się w kulturze hiszpańskiej, że Alfonso X „Mądry” polecił, by w dobrych kastylijskich domach nie serwowano wina bez tej przekąski. A „Mądrym” nazywany był dlatego, że w trakcie picia (w celach leczniczych), konsumował właśnie takie małe kanapeczki.

Od tego czasu zwyczaj się rozrastał i dziś w Hiszpanii z przyjaciółmi najlepiej umówić się wieczorem na „tapear” lub „ir de tapas” : nie oznacza to siedzenia w jednym barze, wręcz przeciwnie, celem jest przechodzenie wciąż do nowych lokali i próbowanie nowych rzeczy. I najważniejsze, razem. Na szlaku tapas zawsze jest się w dobrym humorze.

Jesteśmy więc wieczorem na starówce w Santiago. Dokąd pójść? Knajp nie brakuje, zwłaszcza na Rua Franco, stąd też wzięło się powiedzenie, że warto tutaj zrobić swego rodzaju rajd Paryż-Dakar (wyjaśnienie na zdjęciach). Tymczasem ja przedstawię swój własny szlak tapas w Santiago:


Po zrobieniu małego rozeznania jako pierwszy na moim celowniku znalazł się położony nieco na obrzeżach Cafe Bar Avion. Był akurat piątek, a wyczytałem, że podobno w każdy piątek właśnie jako darmowe tapas serwowany jest… krab. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem więc pójść i sprawdzić. Na miejscu okazało się niestety, że owszem, podawano kiedyś kraba, jednak dwa lata temu zmienili się właściciele i od tego czasu ta tradycja nie jest już kontynuowana. Kiedy z kolegą mimo wszystko usiedliśmy i zamówiliśmy piwo, kelner wyjaśnił, że ma tylko trzy rodzaje tapas… a zaraz potem dodał, że nie wyjdziemy, jeśli wszystkich nie spróbujemy. Tak więc zamówiliśmy po prostu „una cana”, a on, kiedy tylko kończyliśmy jedną przystawkę, zaraz przynosił kolejną, pytając, jak smakuje. No i widzicie, tak właśnie wygląda wyjście do baru w Galicji.


Niedaleko, też na nowym mieście, znajduje się uliczka pełna barów i tam warto zajrzeć choćby do stylowego Bar Latino. Zaraz obok warto tez wpaść do Cerveceria Internacional, gdzie maja ogromny wybór piw. W tej dzielnicy ceny są niższe, niż w ścisłym centrum: już za mniej niż dwa euro można dostać piwo lub wino, a do tego oczywiście tapas, które czasem jest tylko zielonymi oliwkami oraz chipsami w misce, a czasem potrafi naprawdę zaskoczyć jako miniaturowe danie.

Na starówce jest kilka barów, które od lat specjalizują się w serwowaniu jednego, konkretnego „tapa”: w Bar Trafalgar dostaniemy mejillones, czyli małże w ostrym sosie serowym (a w automacie płytowym za 1 euro puścimy swoją ulubiona piosenkę); Abella chwali się na cztery strony świata, że podaje prawdziwy kawałek mięsa z krokodyla; Orella zaś słynie, jak sama nazwa wskazuje, ze świńskich uszek oprószonych ostrą papryką. Podobno kiedyś Ernest Hemingway zajrzał do Santiago i w jednej restauracji podano mu właśnie świńskie ucha, które tak mu smakowały, że domawiał wciąż kolejne talerze, aż w końcu zapytał się, co to takiego… i wszystko zwrócił.


Włócząc się nocą po Santiago nie możecie przejść obojętnie obok kultowego Bar Orense, które kusi najniższymi cenami w mieście: czarkę (bo właśnie tak je podają) wina stołowego dostaniecie tutaj za jedyne 70 centów. A do tego orzeszki, bo przecież, jak polecił Alfonso X „Mądry”, wina samego serwować nie można.



W innych knajpach, zależnie od dnia, możecie dostać najróżniejsze rzeczy: od najzwyklejszego kawałka chleba z jamon serrano, przez croquetas, hiszpańską tortillę, empanadas… aż po coś tak oryginalnego, jak ryż z kalmarami w sosie własnym. Wpadłem do tego baru zupełnie przez przypadek, i to też jest dobra taktyka: warto powłóczyć się po mieście, zajrzeć tu, zajrzeć tam, przysiąść, pójść dalej. Wystarczy dać się ponieść, a zawsze znajdziemy coś nowego. To oznacza właśnie ir de tapas.


Restauracją, do której wracałem, jest San Clemente. Jeśl chcecie zamówić kieliszek dobrego, białego wina (z których słynie Galicja: Albarino, Godello, Ribeira), a jednocześnie zjeść pełnoprawny posiłek, pójdźcie właśnie tam. Więcej chyba nie muszę mówić, reszta na zdjęciach. A więc: chodźmy, a tapear!


PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, wieczory z tapas mogą się kończyć tradycyjnymi galicyjskimi tańcami o północy na placu przed katedrą 
W ostatnim czasie mój rytm dnia stał się bardzo ułożony: prawie każdego poranka spacerowałem budzącymi się do życia uliczkami Santiago (białe mury kamienic pięknie wyglądają w bladym słońcu), po chwili zawsze znajdująć kawiarenkę, w której siadałem, by czytać jedną z rozpoczętych książek, otoczony głosami innych ludzi, krokami pielgrzymów oraz niekiedy dobiegającą z niedalekiego placu muzyką. Lepszego początku dnia chyba nie mogłem wymyślić.
Jeśli kiedyś również będziecie chcieli spędzić parę poranków w Santiago, przedstawiam moją subiektywną listę kawiarenek:
Cafe Literarios to położona przy samej katedrze kawiarenka: idealny wybór, jeśli nie mamy ochoty się zastanawiać i szukać gdzieś dalej. A tym bardziej, jeśli akurat jest nas więcej, gdyż można usiąść na zewnątrz ze świetnym widokiem na Plaza de la Quintana de los Muertos. Parę razy zaszedłem tu z grupą pielgrzymów. Do każdej kawy podawany jest zwykle mały rogalik i churros gratis.


Cafe Casino to ponad stuletni lokal, który niegdyś z kasyna został zamieniony w kawiarenkę. Dosyć drogi i ekskluzywny, ale wnętrze jest tego warte.

Cafe Bar Derby to kolejna stara, założona w 1929 kawiarenka, w której również zachowano wystrój z epoki. Specjalnością są tutaj podobno churros con chocolate, choć osobiście nie próbowałem: wolałem zostać przy mojej Churreria San Pedro, która leży akurat na camino, po drodze do katedry, więc warto tam wpaść na śniadanie.


Jeśli już jesteśmy przy śniadaniu: tak jak churros con chocolate można dostać wszędzie w Hiszpanii, tak czymś, co trzeba koniecznie spróbować w Santiago, jest Tarta de Almendra. Na uliczkach spotkacie przynajmniej kilka sklepików Casal Coton, do których można wstąpić na degustację ciasta migdałowego oraz innych ciasteczek. Ale to w Pasteleria Mora jadłem chyba najlepszy kawałek Tarta de Santiago: na cieniutkiej warstwie ciasta francuskiego znajduje się masa z wyłącznie trzech składników, czyli migdałów, jajek i cukru. Jose Mora był pierwszy cukiernikiem, który już wtedy znane ciasto (wypiekały je siostry klauzulowe mieszkające przy Plaza de la Quintana de los Muertos i rozkoszowało się nim całe miasto) zaczął oznaczać krzyżem św. Jakuba. Stara receptura została zachowana do dziś.


W Cafe Tertulia (tak, przyznam się, musiałem sprawdzić, jak wygląda najlepsza kwiarenka Santiago według tripadvisor) panuje świetna, tworzona przez kelnerów atmosfera; przyjemnie jest więc usiąść w stylowym wnętrzu, zamówić kawę z mlekiem (pyszna!), do której jako dodatek podawane jest brownie, w razie głodu poprosić jeszcze o pancakes, a następnie wspiąć się z powrotem w stronę katedry. Uwielbiam tę dzielnicę, położoną na zboczu pod Hostal de los Reyes Catolicos.


Ale dobrze jest też wracać, nie szukać wciąż czegoś nowego, tylko po znalezieniu idealnej kawiarenki wracać tam do rana, siadać w ogrodzie, kontynuować czytanie książki i od tej samej kelnerki zawsze zamawiać cafe con leche y con bailey’s z kawałkiem biszkoptu. Tak, kawiarenka przy Hotel Costa Vella to mój mały raj w Santiago. Jest cudowna. Wewnątrz z głośników płynie klimatyczna muzyka, a ogród tchnie wprost magicznym spokojem. Można usiąść wśród zieleni, plusku fontanny i latających wokół wróbelków i tak spędzić poranek… by wrócić znów kolejnego dnia. I kolejnego. Bo czy potrzeba czegoś więcej?


Jak widzicie, dobrze jest pielgrzymować do Santiago, ale warto też tutaj przez chwilę pomieszkać 


Jeśli mielibyście ochotę zamówić moje dwie książki ze zdjęcia o Camino de Santiago, zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Wędrobajka dostępna jest TUTAJ.
Tomik poezji zaś TUTAJ.
]]>
Początek fiesty hucznie ogłasza się fajerwerkami. Od późnego popołudnia wszyscy zbierają się na Plaza de Obradoiro, aby na pół godziny przed północą zobaczyć pokaz iluminacji świetlnych na Concello de Santiago, które ukazują historie miasta oraz życie św. Jakuba. Ogromny tłum czekał na placu dobrych parę godzin, aby zobaczyć sztuczne ognie wystrzeliwujące w niebo nad katedrą: fajerwerki krzyżujące się nad naszymi głowami przypominały gwiazdę, która kiedyś wskazała grób św. Jakuba; a później, w miarę gdy mnożyły się na ciemnym niebie, stawały się jak Droga Mleczna – odbicie Camino de Santiago, wiodącego poprzez różne ścieżki, zdarzenia i ludzi aż do katedry.





rzez pół godziny stałem z szeroko otwartymi ustami i patrzyłem na Campus Stellae, czyli właśnie Pole Gwiazd tworzone przez fajerwerki. Pamiętam, jak trzy lata temu nie udało mi się dostać na Plaza de Obradoiro. 25 lipca tego roku już tam byłem. A więc wszystko w moim Camino powoli się dopełnia…


O północy oficjalnie zaczyna się fiesta. Tłumy ludzi rozchodzą się z Plaza de Obradoiro do knajp i barów, których nie braknie na Starym Mieście. We wnętrzach wszystkie miejsca pozajmowane, więc zabawa przenosi się na ulice. Niektórzy inna na Diabelski Młyn oraz inne atrakcje zainstalowane w Parque de Alameda. Zdaje się, jakby tej nocy miasto miało w ogóle nie zasypiać.
Tymczasem o 10 rano następnego dnia, czyli 25 lipca, zaczyna się uroczysta procesja i suma odpustowa. Ponad godzinę przed kolejka do katedry już ciągnie się przez kilka ulic i placów miasta – może co niektórzy nawet nie wrócili z fiesty? W każdym razie Santiago jest jedynym do tej pory miastem, w którym widziałem takie tłumy czekające na Mszę św.

Po celebracji w katedrze wszyscy znów wylewaja się na uliczki Santiago, którymi przechodzi procesja Wielkogołwych. Znów zapełniają się restauracje, bary, kawiarenki, na nowo tworzą się kolejki do lodziarni… i tak świętowanie będzie trwało przez kolejne dni!




Braga liczy sobie dwa tysiące lat i jest jednym z najstarszych miast chrześcijańskich na świecie. W 136 roku p.n.e osadzili się tutaj Rzymianie, wcześniej zaś te tereny były zamieszkane przez Celtów. Później przyszli Wizygoci, Arabowie… na uliczkach naprawdę miałem uczucie spacerowania po różnych warstwach historii, różnych kulturach i religiach, które zmieniały się, następowały po sobie. Dziś jest to chrześcijańska stolica kraju. W Portugalii istnieje nawet powiedzenie: „stare jak kościoły w Bradze”.


Znajduje się tutaj drugie po Fatimie najbardziej uczęszczane sanktuarium: Bom Jesus do Monte. Prowadzą do niego schody drogi krzyżowej z kaplicami przedstawiającymi kolejne stacje. Wspinając się, mijamy a się fontanny przedstawiające pięć zmysłów oraz trzy cnoty: wiarę, nadzieję, miłość. Z góry rozpościera się piękny widok na leżące w dole miasto.


Również tam panuje spokojna i swego rodzaju religijna atmosfera, jakby Braga chyliło głowę przed historią. Pięknie jest wybrać się tutaj w leniwe, niedzielne popołudnie, kiedy upał dnia opada, a słońce zniża się ku zachodowi – właśnie wtedy można usiąść w kawiarence (polecam A Brasileira, słynną w Lizbonie), zamówić kawę i obserwować, jak czas snuje się między nogami przechodniów oraz kwiatami na balkonikach, układając kolejne warstwy historii.

PS. A jeśli lubicie mocniejsze wrażenia, przyjedźcie tutaj na obchody Wielkiego Tygodnia. Albo przynajmniej zobaczcie zdjęcia 

Nie potrzeba wiele, aby przygotować arroz a la cubana: wystarczy biały ryż, jajko i banan, a w wersji hiszpańskiej również sos pomidorowy. To właśnie w Hiszpanii przepis ten jest najbardziej popularny. Przeszukałem Internet, by poznać odrobinę jego historię, i okazuje się, że przypadek może być podobny do naszej ryby po grecku lub fasolki po bretońsku: ryż po kubańsku tak naprawdę pochodzi z Islas Canarias, a nie z Kuby. Jednocześnie prawdą jest, że był on rozpowszechniony na karaibskiej wyspie i Kubańczycy wspomiają go z nostalgią jako posiłek dzieciństwa. W niektórych źródłach znalazłem, że był on także nazywany comida de putas – pewnie z racji na prostotę oraz szybkość jego przygotowania.

Wystarczy ugotować ryż, usmażyć jajko, banana (najlepiej odmianę platano nadającą się właśnie do smażenia) i voila! Osobiście po ugotowaniu ryżu podsmażam go jeszcze z czosnkiem (mogą być dwa ząbki), a na talerzu polewam passatą pomidorową podgrzaną również z czosnkiem oraz bazylią (dla ozdoby przydaje się kilka świeżych listków na wierzch). Banana przekrajam wzdłuż na dwie połowy, obtaczam je nieco w mące i smażę na tej samej patelni, co jajko, nawet nie dodając już oliwy.

Wszystko prezentuje się świetnie na talerzu: ryż polany sosem pomidorowym, na to jajko, a po obu stronach podsmażany banan. Przygotowanie zajmuje dosłownie chwilę, posiłek jest pożywny i oryginalny… czego chcieć więcej? Sprawdza się idealnie w życiu studenckim, na żaglach lub po prostu jako szybki lunch. Wybaczcie, że nie podaję dokładnego przepisu ani ilości składników, ale myślę, że najlepiej przygotować go według własnego wyczucia. I przy różnych okazjach. Bo to właśnie dzielenie się z innymi i różne małe historie, wspomnienia momentów przy różnych stołach są w kuchni najlepsze. Po to jest arroz a la cubana!

Banany czekają na przygotowanie, ludzie czekają na przygotowanie bananów…

Gotowi na arroz a la cubana! Wersja żeglarska. Więcej o żeglowaniu TUTAJ
]]>
Jakiś czas temu zdyszany pielgrzym wpadł do albergue, prosząc o nocleg. Cały uśmiechnięty wyjaśnił, że to jego trzecie Camino. Zapytałem, kiedy w takim razie przeszedł pierwsze, na co on odparł z rozbrajającą szczerością, że w tym roku: zrobił szlak francuski, później północny, a teraz portugalski. I chyba za parę dni zacznie Via de Plata. Tak, są więc i tacy, którzy po dotarciu do celu wracają na początek Drogi.

Z samego Santiago prowadzi jednak kilka szlaków specjalnie dla tych, którym jeszcze za mało i którzy chcieliby „tuptać dalej”. Jak to ujęła jedna znajoma: „Wyznaczyłam sobie jak cel Finisterre. No więc tuptam.”. Proste, prawda? Nie ma się nad czym zastanawiać.
Ja ostatnio wybrałem się do Padron. Poniekąd z sentymentu, jako że rok temu wraz z tatą przechodziliśmy tamtędy podczas naszej wyprawy; ale również dlatego, że Padron może stanowić cel pielgrzymki: to miasto, do którego według tradycji przypłynęli uczniowie Jakuba wraz z jego ciałem. Dziś można zobaczyć kamień, do którego podobno przycumowali łódź. Wedle tej historii odcinek Padron-Santiago jest więc najstarszym szlakiem pielgrzymkowym, na którym dosłownie idzie się po śladach św. Jakuba. Ponadto, w pobliskim Iria Flavia znajdowała się kiedyś siedziba biskupa, dopóki nie została ona przeniesiona do Santiago po odkryciu grobu Apostoła.
Aby dotrzeć do Padron, wystarczy kierować się niebieskimi strzałkami, które z Santiago prowadzą aż do Fatimy.




Za przejście szlaku Santiago-Padron otrzymuje się w albergue municipial dokument zwany „Pedronia”. Podobne dokumenty są wydawane w Finisterre oraz Muxia, jako że również są to ważne miejsca pielgrzymkowe.

Po dotarciu do Santiago na pewno więc warto udać się dalej: 25 km trasa do Padron jest bardzo ładna, na miejscu warto spróbować słynnych zielonych papryczek, a następnie wrócić pociągiem. Jednak Camino to nie tylko „tuptanie”. Czasem „dalszą drogą” może być również praca w albergue, czyli przyjmowanie pielgrzymów. To przejście od Wędrówki do Spotkania.
Na pewno jeszcze napiszę o spotkaniach w albergue 
Mikołaj
Pozdrowienia z polskiego schroniska Monte do Gozo!
