„Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni” to wędrobajka dla dzieci i dorosłych opowiadająca o chłopcu, który wraz ze swoim wiernym psem Tutti wyrusza na szlak św. Jakuba, aby dorosnąć. Myślę, że podobnej książki o Camino w księgarniach nie znajdziecie
A gdzie można jej szukać?
Powieść dostępna jest w m.in. na Bonito.pl, motyleksiazkowe.pl oraz w toruńskich księgarniach. Najłatwiej oczywiście zamówić ją poprzez stronę Wydawnictwa Rudy Smok, a więc klikając TUTAJ.
A jeśli chcielibyście jeszcze więcej dowiedzieć się o książce, zajrzyjcie na strony patronów medialnych, którzy już o niej napisali:
Niedziela „Głos z Torunia”
Miesięcznik „Poznaj Świat”
Życzę Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! A może Ty miałbyś ochotę przejść wraz z moją książką kolejnych 365 kilometrodni? Zastanów się nad tym 
Mikołaj



]]>
Zajrzyjcie do innych wpisów o Camino de Santiago i czekajcie na kolejne, bo szykuje się nowa podróż, o której niedługo Wam opowiem.
]]>
Są dwa tryby drogi św. Jakuba, które wydają się wyglądać następująco: maszerujesz cały dzień, a potem całą noc chrapiesz. W czasie wędrówki można usłyszeć historie o legendarnych pielgrzymach – chrapaczach, którzy są postrachem każdego albergue.
Przez jakiś czas posądzano mnie o bycie jednym z nich.
To oczywiście nieprawda. Ja tej nocy posądzałem o to Anię (wybacz!), która z kolei oskarżała kogoś innego. Prawda jest taka: w naszym drugim albergue, czyli w Aviles, nocował chór chrapaczy. Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś podobnego. Brzmieli jak zwierzęta o ogromnych płucach, z których ktoś powinien stworzyć orkiestrę dętą i wędrować ulicami Nowego Orleanu (kondolencje dla Nowego Orleanu). Nieprawdopodobne.
Taka noc jest jednym z wyjątkowych przeżyć na Camino. Dlatego też warto dołączyć się do reszty i wziąć zatyczki do uszu.
Mikołaj Wyrzykowski

Zjedliśmy szybkie śniadanie złożone z jogurtów, bananów i croissants, przygotowujemy się już do wyjsci, gdy otwierają się drzwi od części sypialnej albergue. Wychodzi z nich pielgrzym: zmęczony, zaspany i wkurzony. Zbliża się do nas, mrucząc przekleństwa pod nosem: ” Módlcie się, żebyście dziś nie byli w tym samym albergue co ja. Musicie nauczyć się, jak żyć!”, rzucił, w międzyczasie pokazując pięść.
Czemu obudziliśmy się o 4.30? To był nasz najtrudniejszy dzień na Camino, 40 km przez góry. Niepokojący dystans. Słusznie niepokojący.
Czemu nie tylko my się obudziliśmy? Cóż, była nas szóstka. Aha, i zgubiłem skarpetkę – słynna historia.
„Nasz ulubiony pielgrzym”, jak też zaczęliśmy go nazywać, oczywiście nocował w tym samym albergue. Nie był jednak gburem, jak na początku sądziliśmy. Po 40 km usiedliemy w barze, rozmawiając o jego przygodach, które to opowieści często kończył: „Takie jest Camino”.
Spotykaliśmy go później często na szlaku. Zawsze wykrzykiwał: „A, to oni!” i wymienialiśmy parę zdań. Okazało się, że jesteśmy słynni. Chyba wszystkim spotkanym pielgrzymom opowiadał historię młodych pielgrzymów, którzy budzą wszystkich.
I historię mojej zgubionej skarpetki. Oczywiście.
Mikołaj Wyrzykowski
PS. A my już nigdy nie obudziliśmy się o 4.30.
PS.2. Wciąż zastanawiam się, czy nauczyłem się żyć.
PS.3. Ale tak, udało mi się znaleźć skarpetkę.
]]>
Połowę drogi, czyli jakieś 20 km mieliśmy za sobą. Było około południa. Właśnie przeszlismy przez most, gdy usłyszeliśmy głos: „Cola, Cola para los peregrinos!”. Starszy mężczyzna w stroju ogrodnika stał z boku, w ogrodzie, trzymał w dłoniach puszki Coli i uśmiechał się do nas. Spojrzeliśmy się na siebie. Wiktoria wykonała ruch ramionami z rodzaju „czemu nie” i zeszliśmy na chwilę do ogrodu.
No tak. Na chwilę.
Mężczyzna zaczął rozmawiać z Anią i Wiktoria, jako że to one spośród naszej szóstki mówiły po hiszpańsku. Czasem też zwracał się do innych, a wtedy my uśmiechaliśmy się i kiwaliśmy głowami, czasem wymawiając pełne zrozumienia „Aaa”. Po krótkim czasie doszliśmy do wprawy. Po dłuższym czasie stwierdziliśmy, że mężczyźnie nawet niekoniecznie zależało na zrozumieniu. Chciał po prostu mówić.
Słuchałem go, próbując wychwycić jakiekolwiek słowa klucze. Okazało się, że kiedyś był marynarzem. W Asturii wydobywano złoto, a on je transportował do Szwecji. Pokazał nam zdjęcia Pragi oraz mówił, że przepływał przez Kraków, jednak nie miał okazji zejść na ląd. Następnie zaczął nam opowiadać historię Asturii. Potem Hiszpanii, a wreszcie Ameryki. Przyniósł wizerunki wszystkich prezydentów oraz mapę, która wyjaśniała, że USA takie, jakie teraz jest, nie istniałoby bez Hiszpanii. Ciekawe.
Po kilkunastu minutach wciąż byliśmy zaciekawieni. Minęło pół godziny i zaczęły mnie boleć plecy. Z drugiej strony nie chciałem zdejmować plecaka, bo to byłby znak, że chcemy zostać dłużej. A mieliśmy jeszcze szmat drogi do pokonania. Zacząłem się śmiać z Andrzejem, że może powinniśmy zostać tu na nocleg. Mężczyzna oprócz Coli zaczął częstować nas ciasteczkami. Hmmm…a może na obiad? Jako pielgrzymi z pewnością byśmy nie pogardzili.
Na najprostsze pytanie odpowiadał nieskończenie długo. W pewnym momencie zapytaliśmy go o imię. Powiedział, że nazywa się Francesco. Jak papież. A potem słuchaliśmy go kolejne pół godziny…
Kiedyś pewna dziewczyna poprosiła go, aby pomógł jej dostać się do Turcji. Chciała tam odnaleźć ukochanego, z którym pisała listy. Przebrał ją więc w strój marynarza i razem go odnaleźli. Po kilku latach narzeczeni odwiedzili Francesca w jego domu…
W tym momencie nadjechał samochód, z którego wysiadła jego rodzina. Jakiś mężczyzna klepnął go po ramieniu i powiedział coś, co mogło znaczyć „daj im już spokój”. Uśmiechnął się do nas współczująco.
Pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej. Może Francesco miał potrzebę opowiedzenia siebie, tę podstawową potrzebę, na którą nie odpowiadali jego bliscy. Ratowały go puszki Coca-Coli.
Odkryłem, że nie dostaliśmy wcale Coca-Coli ani ciasteczek. Gdybyśmy zostali na obiad i nocleg, to również nie byłyby rzeczy, które byśmy otrzymali. Ostatecznie chodziło o coś innego.
Jeśli więc kiedyś będziecie przechodzić obok, nie zawahajcie się zejść ze szlaku i wstąpić na puszkę Coli.
Mikołaj Wyrzykowski


]]>
Zaczęło się od pewnego Japończyka. Był już wieczór, na Monte do Gozo cicho, czas kiedy pielgrzymi raczej nie przychodzą, a odpoczywają, jedzą kolację, śpią, siedzą i rozmawiają. Wtedy właśnie do recepcji wpadł Takashi. „To Monte do Gozo?”, pyta, a ja kiwam głową. „Polskie albergue?”, ponownie potakuję,a on w tym momencie wykrzykuje głośne „Yesss!”, wykonując przy tym zwycięski taniec.
Przechodzimy kolejne etapy rejestracji. Takashi mówi, że szedł z osłem,którego jednak zostawił na Finisterze u rodziny, skąd przyszedł już sam. „Ale mam za to osła tutaj!”, wskazuje na czapkę, gdzie ma przyczepioną przypinkę z osłem. „I tu też”, pokazuje obudowę telefonu, z której również patrzy na mnie osioł. Takashi wykonuje szybkie ruchy, jest energiczny i radosny. To mnie od początku zadziwiało w Japończykach spotykanych na Camino: zwykle są to starsze osoby, czy same, czy też pary, wiecznie zadziwieni i uśmiechnięci. Taki jest ich styl bycia. Takashi jednak wybija się ponad.
Mówi, że za chwilę przyjdzie jego przyjaciel z osłem. I rzeczywiście, niebawem za oknem widzę osiołka objuczonego torbami i dwójkę Węgrów przy nim. Takashi biegnie przywitać się z osiołkiem, gdy wychodzę, widzę jak styka się z nim czołem, radosny jak nigdy.
Osiołek ma na imię Rocinante, a jego właściciel to Roland z Węgier. Szedł już kilka razy Camino, w tym roku z Finisterry do Burgos i potem wracał do Santiago. Mówi, że Rocinante zna drogę właściwie lepiej od niego, dlatego czasem po prostu go prowadzi. Znają się od kilku lat i stanowią świetnie dobraną parę.
Roland planuje w przyszłym roku kolejne Camino, a potem powrót z Hiszpanii do Węgier. Mówi też, że chciałby spróbować pójść do Fatimy, później do Santiago, Lourdes, a zakończyć w Rzymie. Jedna podróż, cztery sanktuaria.
Jego podróże możecie śledzić na blogu, który pisze również po angielsku: rolandante.blog.hu
Roland i Rocinante wciąż są na Monte do Gozo. Kolejni pielgrzymi są zachwyceni, kiedy przyjmując ich, mówimy że są u nas najróżniejsze osoby, a nawet osiołek.
W końcu każdy chciałby przejść Camino z osiołkiem.
Mikołaj Wyrzykowski
czerwiec 2016
]]>
23 czerwca w całej Hiszpanii odbywa się jedna z największych fiest w całym roku. Raz, że jest to noc przesilenia słonecznego, a dwa, że kończy się szkoła i rozpoczynają wakacje. W Polsce nie mamy takich zwyczajów, tym bardziej, chodząc po ulicach Santiago, tak innych o zmroku, byłem oniemiały. Zaskoczony. Zbaraniały. Oszołomiony. I szalenie podekscytowany.
Już właściwie od starożytności obchodzono, zwłaszcza w Galicji, noc świętojańską. Wszyscy świętowali, czyli jedli pili, śpiewali, tańczyli i skakali przez ogniska: to one są tutaj najważniejsze. Od dawna wierzono, że w czasie tej najkrótszej nocy w roku ze swoich kryjówek wychodzą rózne dziwne, fantastyczne stwory, takie jak gobliny oraz wróżki czy czarownice. Aby odgonić złę duchy i ich zaklęcia, należy skoczyć nieparzystą ilość razy przez ognisko: zwykle skacze się 3, 5, 7 lub 9 razy. Dodatkowo sam dym chroni ludzi od złego.
Starożytne zwyczaje o tym nie mówią, ale uczniowie, którzy zaczynają wakacje, wrzucają do ognisk swoje niepotrzebne zeszyty szkolne, sprawdziany itp. Myślę, że jest w tym coś z „oddalania złego”. 
Kolejną z tradycji jest zebranie bukietu sześciu ziół. W jasny i ciepły wieczór 23 czerwca w Santiago na Praza de Mazarelos można było złożyć swój bukiet. Hiszpanie powiedzieli nam, że na noc trzeba włożyć go do wody, a nad ranem obmyć twarz tą właśnie wodą – ma to charakter oczyszczający. Niektórzy też zasuszają bukiet i trzymają przez cały rok w domu, aby odganiał złe moce od ich miejsca zamieszkania. Jeśli zaś ktoś przyniesie bukiet do domu i zostawi na stole, trzeba uważać, co się z nim stanie nad ranem: jesli wciąż będzie świeży, oznacza to pomyślność, jeśli zwiędnie, może to przynieść nieszczęście.
Sama woda jest też oczyszczająca. Należy ją zebrać z 7 różnych fontann Santiago, a wypita tuż przed świtem (pewnie na którymś ze wzgórz, gdzie wszyscy oglądają słońce tańczące na niebie o poranku) przedłuża życie i ulecza z wszelkich chorób.
Fiesta na dobre zaczyna się po ósmej wieczorem. Rozpalane są grille, na których smaży się churrasco (obecne na wszystkich fiestach żeberka) oraz sardynki, które tradycyjnie, bez patroszenia, są przyrządzane właśnie na noc świętojańską. Oprócz tego piwo i sangria leją się strumieniami, na ulicach gromadzą się tłumy, wszyscy jedzą, piją, gadają, śmieją się, potem tańczą, znów jedzą, piją, jeszcze więcej tańczą, grają dudy, bębny, rozbrzmiewają tradycyjne pieśni, na innych ulicach grają muzycy rockowi, gdzies indziej jeszcze blues ,grzmi gitara elektryczna i harmonijka ustna. Miasto zamienia się w labirynt różnych imprez, przez całą noc im częściej się gubiliśmy, tym więcej fiest odkrywaliśmy. Wszędzie ogniska sangria, piwo i mnóstwo jedzenia, a czasem też queimada: tradycyjny, ognisty, wysokoprocentowy alkohol przygotowywany w Galicji w kociołku i jeszcze płonący podczas podawania. Ponoć za dawnych czasów przygotowywały go czarownice, znane są jeszcze zaklęcia, które wtedy wypowiadały.
O północy na Praza de Praterias przy katedrze ponownie widzę rudobrodego Szkota. Ma już na sobie tradycyjny szkocki kilt i zachęca ludzi do skakania przez ogień. I skaczemy, a ogień wciąż wzrasta ku niebu. Niebo przybiera lekko różową barwę, jakby zabarwiło się od płomieni. Ulice wciąż są pełne ludzi. Ogniska palone są wszędzie, kiedy wychodzimy z Santiago, nadal słyszymy muzykę i podekscytowane krzyki ludzi skaczących nad płomieniami, przed barami, domami czy na placach. Dzieci, studenci, emeryci. Wszyscy się bawią. Fiesta nie ustaje, sangria nadal płynie, a churrasco zastępują słodkie ciasta migdałowe.
Nad ranem nadal czuję zapach dymu i sardynek. Bukiet siedmiu ziół nie zwiędł. Uff.
Mikołaj Wyrzykowski

Zbieranie siedmiu ziół

Fiesta na ulicy

Tradycyjne tańce, dudy i bębny

Sardynka, chleb i Estrella Galicia, piękne połączenie

Na Praza de Mazarelos

To nie duchy, a dzieci skaczące przez ognisko, też malutkie jak dziecko

To już poważniejsze ognisko
]]>
Pierwszego dnia wyruszliśmy z Oviedo dość wcześnie. Udało nam się jeszcze trafić na polską mszę – spotkaliśmy polską grupę z księdzem, która wybierała się na szlak primitivo. Twierdzili, że to Norte jest najtrudniejszy.
Szczerze mówiąc, jest trudny. Ale nadal myślę, że to primitivo wymaga najwięcej.
Pierwszego dnia mieliśmy dojść do Aviles, czyli 30 km do przejścia. Wytyczyliśmy sobie całą trasę tak, aby codziennie robić mniej więcej 30 km. Czasem dochodziło do 40, a czasem szliśmy tylko 15 km. Potrzebne jest i to, i to. Szliśmy Camino del Norte, więc nie musieliśmy tak pędzić jak na szlaku francuskim.
Mogliśmy iść spokojnie. I tego też musiałem się nauczyć.
Dlatego czasem wychodziliśmy wcześnie rano i dochodizliśmy do kolejnego albergue koło 14 lub nawet 13, a czasem szliśmy przez cały dzień. W końcu, co innego nam zostało oprócz wędrowania?
Ustaliliśmy nasz dzienny budżet na nie więcej niż 10 euro. Większość albergue kosztuje 6 euro, a na całym szlaku trafiły się również dwa donativo, czyli co łaska. Mieliśmy więc 4 euro na resztę wydatków. Już w kilka dni po wyruszeniu z Oviedo mieliśmy pewien schemat dnia: rano pobudka (nie polecam być tym, który budzi. Bywa ciężko, naprawdę), śniadanie, wyruszenie w drogę, pierwszy przystanek 10 km dalej, chyba że wcześniej mamy ochotę na poranną kawę. I potem już idzie z górki. Kiedy dochodzimy do albergue, zmęczeni padamy na łóżka, bierzemy prysznice, potem dostajemy pieczątki i kto może, wybiera się do miasta na zakupy.
Kiedy w połowie camino wchodziłem do supermarketu, wiedziałem już dokładnie, co kupić. Codziennie kupowaliśmy to samo.
Bagietka, ser lub szynka (pyszne chorizo lub jamon!), pomidory lub oliwki, jogurty na rano, croissants lub magdalenki i czasem owoce. I piwo. Nic tak dobrze nie robi, jak piwo po długiej drodze: oficjalne piwo naszego camino to Estrella Galicia. Jeśli jest kuchenka, a była dostępna dopiero po paru dniach, wtedy gotowaliśmy. Pyszny obiad, czy to spaghetti, czy ryż z owocami albo nawet naleśniki: wychodziło nam mniej niż 1 euro na głowę. Zostawało więc jeszcze 1 euro na poranną kawę.
Na drodze z Oviedo do Aviles nie spotkaliśmy żadnego pielgrzyma. Zresztą, sami nimi jeszcze nie byliśmy. Parę dni zajęło mi, zanim zmieniłem parę mechanizmów w mojej głowie i przyzwyczaiłem ciało do trybu pielgrzyma. Oznaczał on brak początku, brak końca: bycie w ciągłej wędrówce. Tylko upodabniając się do drogi mogliśmy przetrwać na camino.
Mikołaj Wyrzykowski

Tak zaczynamy spod albergue w Oviedo

W Aviles, już na szklaku północnym

Nasi kucharze

Uczta naleśnikowa
Oviedo to cudowne miejsce. Barwne kamienice, kwiaty, place z platanami, ludzie, którzy siedzą, piją i rozmawiają w kawiarenkach, soczyście zielony park oraz katedra, spod której zaczyna się Camino Primitivo oraz Camino del Norte, czyli to, które wybraliśmy, prowadzące tuż nad oceanem. Kanadyjczyk, którego spotkaliśmy tydzień później, wyjaśnił że w katedrze znajduje się jeden ze srebrników Judasza oraz, uwaga, mleko Maryi, którym karmiła Jezusa. Przy wymienianiu tej drugiej relikwii Kandyjczykiem wstrząsnął napad śmiechu. Do dziś nie wiem do końca, co miał na myśli. Napady śmiechu wstrząsały nim co chwila, bez większego powodu.
Faktem jest, że w katedrze znajduje się sandał św. Piotra oraz chusta, która po śmierci miała przykrywać twarz Jezusa. Badania potwierdziły, że odbija te same rany, co Całun Turyński.
Spacerując ulicami Oviedo, przy jednym barze zobaczyliśmy mężczyznę nalewającego cydr w dość karkołomny sposób: butelkę trzymał nad głową, a szklankę na wysokości bioder i powoli przechylał butelkę, strumień trunku opadał wprost do szklanki, a w tym samym czasie mężczyzna patrzył dokładnie przed siebie. Na początku myśleliśmy, że się po prostu popisuje. Potem przeszliśmy dalej i zobaczyliśmy kolejnego. Dobra, drugi też może się tak bawić. Ale kiedy w każdym kolejnym barze widzieliśmy, że kelnerzy właśnie tak nalewają cydr, doszliśmy do wniosku, że to musi być jakaś lokalna tradycja.
Rzeczywiście. Oviedo oraz cała Asturia słynie z cydru i nalewa się go właśnie w taki sposób: napój, uderzając o ściany szklanki,pieni się, utlenia i zyskuje dodatkowe walory smakowe. Czasem trochę cydru wyleje się na chodnik, ale to nic. Może trzeba go trochę zmarnować, wtedy smakuje jeszcze lepiej. Podawany jest na raz, co podobno jeszcze bardziej wzmaga doznania smakowe.
Oviedo było spokojne, błogie, rozmarzone. Kolejne dni nie miały już być takie same. Trzeba będzie zmienić tryb funkcjonowania na tryb pielgrzyma.
Mikołaj Wyrzykowski
PS. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Oviedo, poszukajcie pomnika Woody’ego Allena. My na niego nie trafiliśmy, ale jest tu popularny. Samo Oviedo jest zresztą galerią sztuki na wolnym powietrzu, znajduje się tu około 100 rzeźb. Allen spaceruje po mieście, gdyż właśnie tutaj kręcił kilka scen do filmu „Vicky Cristina Barcelona”. Nawiasem mówiąc, chyba jego najdziwniejszy film, jaki widziałem.



Jeszcze nie za bardzo wiedząc, co się dzieje dokoła, jechaliśmy pustym metrem. O 1.30 skończyło pracować i wysiedliśmy na stacji, gdzie akurat się zatrzymało. Kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie iść. Kompletnie. Zagubienie się w obcym mieście jest na początku ekscytujące, a jednak później, poprzez powłokę emocji, zaczyna do nas docierać prawda.
To był fakt: szóstka pielgrzymów z Polski zagubionych w Madrycie. W środku nocy.
Gdy tak szliśmy ulicą, nagle zza swoich pleców usłyszałem głos: „Do you need any help?”, jakby ktoś dokładnie wiedział, czego nam teraz potrzeba. Odwróciliśmy się. Młoda kobieta, Olivia, jak się później okazało, stała przed nami zmartwiona, a jednocześnie bił od niej jakiś wewnętrzny, pozytywny blask. Anioł stróż. Wyjaśniła, gdzie mamy iść, żebyśmy byli spokojni i póki mamy czas, skorzystali z Madrytu: „You can go to the bus station, but first walk around the city, have a couple of beers and enjoy Madrid!”.
Tak zrobiliśmy. Włóczyliśmy się po placach Madrytu, gdzie dogasały ogniska imprez. O czwartej nad ranem rozbiliśmy obóz pod napisem „Refugees welcome”. Po trochu czuliśmy się jak uchodźcy. Ale już nie byliśmy zagubieni.
Co warto zobaczyć w Madrycie? Pięknie wygląda Jardin Botanico i oświetlone alejki obok Muzeum Prado, które za dnia sam chętnie bym zwiedził. Reszta jest nocą.
Mikołaj Wyrzykowski
Ciąg dalszy nastąpi.

To nasze pierwsze i na razie jedyne zdjęcie z Madrytu