Najpierw było Camino Polaco, odcinek Iława-Gniewkowo. Droga, którą przyjąłem i której się poddałem, która prowadziła mnie przez szczęście, ale i chwile zwątpienia. Zadawałem sobie wtedy pytania: „Jaki jest cel tej wędrówki?”. W tym czasie jeszcze nie wiedziałem, że niedługo później Camino Polaco zaprowadzi mnie właśnie tutaj, aż do samej Galicji.
A więc stałem w albergue w miejscowości Sarria, razem z 35 innymi osobami, które uczestniczyły w projekcie marszałka województwa kujawsko-pomorskiego oraz fundacji „Pro futuro theologiae”. Projekt „Camino de Santiago – u korzeni Europy. Tradycja i nowoczesność” miał na celu pokazanie Camino de Santiago młodzieży z regionu oraz promocję szlaku św. Jakuba, który biegnie przez nasze województwo. Później mieliśmy się jeszcze spotykać w czasie całego roku, aby pod koniec zostać wolontariuszami na ŚDM w Krakowie. „Zadziwiające”, myślałem. Czułem, jakby było to naturalnym przedłużeniem mojego Camino Polaco.
W albergue zabrakło paszportów pielgrzyma, które są potrzebne, aby otrzymać compostelę, czyli zaświadczenie przebycia przynajmniej 100 ostatnich kilometrów szlaku św. Jakuba. Przystawiłem pieczątkę na kartce papieru, schowałem ją do kieszeni i wyszedłem. To, co potrzebne, miała mi przynieść sama droga.
Nie wyszliśmy wszyscy razem. Podzieliliśmy się na mniejsze grupy, niektórzy wyruszyli samotnie. Camino jest osobistą drogą, którą każdy idzie sam. Jest tu czas na rozmowę, poznawanie innych i śmiech, ale jest też czas na ciszę. Mimo, że idę wraz z innymi i razem rozmawiamy, nadal jest to moja samotna wędrówka – sam muszę się starać, aby iść dalej, choć nogi mogą odmawiać posłuszeństwa; sam też muszę odpowiadać na wiele pytań, które przychodzą, gdy zalega cisza. Niektórzy od razu zmierzyli się z samotnością. Ja potrzebowałem jeszcze czasu.
Wiktoria zaczęła nucić „If you want to walk Camino Polaco…” – poddałem się jej i zaczęliśmy śpiewać wszyscy razem. Była to piosenka, którą napisaliśmy, aby zachęcić innych pielgrzymów do przyjazdu na Camino Polaco. Śpiewaliśmy ją na melodię „Hiszpańskich dziewczyn”, która była tak chwytliwa, że nie mogła wyjść mi z głowy, odkąd zaczęliśmy ją wykonywać najpierw podczas zwiedzania Pampeluny, później przed katedrami w Burgos i Leon. Teraz był dopiero ranek, a nas wypełniała energia, mogliśmy więc śpiewać, śpiewać jak najgłośniej chcieliśmy. Nie czuliśmy mijających kilometrów.
Później śpiew przeszedł w modlitwę, następnie w rozmowę. Na początku zupełnie zwyczajna, zeszła na poważniejsze tematy, których byśmy nie poruszali podczas codziennych spotkań, nawet z dobrze znanymi osobami – a my się prawie nie znaliśmy. Było to tak, jakbyśmy ściągali kolejne warstwy papieru, w które zapakowany był prezent. Rozmowa zaczynała się ściszać, a następnie wymierać, słowa odpływały coraz dalej. Przyszła cisza. Zaczęliśmy coraz bardziej się od siebie oddalać, każdy rozpoczynał samotną wędrówkę. Teraz już nie musieliśmy rozmawiać – wystarczyło, że szliśmy w tym samym kierunku.
Co jakiś czas mijałem znaki pozostawione przez innych pielgrzymów. Buty, ubrania, zapisane kartki przyciśnięte kamieniem. Minąłem znak „Stop”, przerobiony na „Do not stop walking”, na strzałce wskazującej drogę ktoś napisał: „Żadnego początku ani końca – po prostu idź”.
– O, Ekwadorczyk z wietnamskim kapeluszem! – krzyknął do mnie po jakimś czasie pewien Hiszpan. Zbliżyłem się do niego i szliśmy razem kolejnych parę kilometrów, nieustannie rozmawiając. Gdy się z nim rozstałem, rzuciliśmy sobie „Buen Camino” – słowa, którymi pozdrawiają się wszyscy pielgrzymi idący tym szlakiem.
Dołączyłem do Filipa i Andrzeja, który rzucił do mnie „Jak tam Ci idzie droga, bracie?”. Bracie? Kiedy ostatni raz słyszałem te słowa? Chyba tylko tu, na Camino, albo w Taize. Zaraz potem Filip zaproponował, byśmy zwolnili i zobaczyli, jak radzą sobie osoby z tyłu. Oliwia nie przeszłaby sama ostatnich kilometrów. Andrzej wziął jej plecak, a ona sama wskoczyła Filipowi na ramiona. Wyszliśmy razem, a więc i razem musieliśmy dotrzeć do Santiago.
Sama wędrówka trwała cztery dni, lecz cała podróż była dłuższa. Z każdym kolejnym dniem z obcych sobie ludzi przemienialiśmy się we wspólnotę – wędrując, rozmawiając, śpiewając podczas pogodnych wieczorów. Dotarliśmy do Santiago de Compostela 25 lipca, w święto św. Jakuba Starszego. Na Mszy św. w katedrze ponownie spotkałem tych, których już widziałem w czasie drogi. Byli tam wszyscy: Hiszpanie, ksiądz, z którym rozmawiałem na Monte do Gozo, mężczyzna, który wyglądał zupełnie jak bohater filmu „Droga życia”. Wiele razy, gdy mijałem pielgrzymów idących Camino, zastanawiałem się: „W jakim celu wyruszyli w tę drogę?”. Teraz, gdy podczas wędrówki pozbyłem się części siebie, aby odnaleźć siebie w próbie osiągnięcia wewnętrznej wolności, myślę, że odnalazłem odpowiedź. Wszyscy wyruszyliśmy, ponieważ wierzyliśmy. Ta wiara zaprowadziła nas do samego Santiago de Compostela. Lecz celem była już sama droga.
Stałem razem z Kubą przed grobem św. Jakuba. Wiedziałem, że przeszedł już szlak portugalski parę lat temu. Zapytałem go, jak się wtedy czuł, po raz pierwszy docierając do Santiago. „Rozpłakałem się”, powiedział mi. Parę minut później klęczeliśmy przed grobem św. Jakuba, a następnie poszliśmy, aby objąć jego figurę.
Mam nadzieję, że jeszcze nieraz tu wrócę. Dotarcie do Santiago nie oznacza końca wędrówki. Tu nie ma początku, nie ma końca – kiedyś przekroczyłem próg domu i wyszedłem na Camino Polaco, teraz po prostu wciąż idę dalej.
Mikołaj Wyrzykowski 01.08.2015,
Niedziela 37/201513.09.2015
]]>Dziś ogarnęło mnie zwątpienie: mam wiele rzeczy do zrobienia, spośród których szlak św. Jakuba wydaje się czasem najmniej ważny. Nie zawsze mam ochotę iść. Czy potrafię zostawić to wszystko za sobą, aby wyruszyć w drogę?
Wędrujemy piaszczystą drogą przez las w Cierpicach. Jak Forrest Gump powtarzam sobie: „Skoro doszedłem aż tutaj, czemu nie pójść dalej?”. Słońce przyjemnie ogrzewa nasze twarze. Wieje lekki wietrzyk, gałęzie drzew cicho skrzypią. Niebo nabrało idealnie błękitnej barwy. Po chwili docieramy do polany w Jarkach. Niedaleko, za opuszczonym domem płynie strumień, my zaś skręcamy w lewo, zagłębiając się w sosnowy las. Kiedy się zatrzymujemy, do naszych uszu nie dochodzi żaden dźwięk, oprócz szeptu wiatru i śpiewu ptaków. Czuję wolność-zupełnie, jakbym odnalazł zagubiony fragment Raju.
Zaczynam nucić pieśni drogi, po chwili przerywam i zaczynamy się modlić. Las, w który się zagłębiamy, staje się coraz starszy. Poruszamy się skrajem Puszczy Bydgoskiej, która jest pozostałością dzikich i nieprzystępnych puszcz średniowiecznych. Oprócz jeleni, dzików, lisów i borsuków można tutaj spotkać także wilki.
Spotykamy dwójkę innych wędrowców.
Zatrzymujemy się przy miejscu pamięci w Zajezierzu. Znajduje się tu pomnik, który upamiętnia 4 tysiące osób zamordowanych w latach 1939-1943 w tutejszych lasach przez hitlerowców. W ośmiu wspólnych mogiłach leżą mieszkańcy powiatu, a także Żydówki z obozu pracy w Paprosie i Woli Papowskiej. Ludzie ci oddali swoje życie, ale zostawili pamięć, która nawołuje: nigdy więcej tego dla naszych braci. Odchodzimy, mijając wiekowe sosny, które były świadkami tych wydarzeń i teraz pilnują, aby nie pogrążyły się one w niepamięci.
Po jakimś czasie wychodzimy z lasu na otwarte pole, skąd widać domy w Gniewkowie. W czasie drogi rozwiało się moje zwątpienie, z czasem przyszły odpowiedzi na pytania. Mój krok jest pewny, choć czuję ból w stopach, który przypomina mi, że nadal idę.
Gniewkowo, miasto niszczone w swojej historii kilkakrotnie, było niegdyś stolicą Księstwa Gniewkowskiego oraz siedzibą książąt kujawskich, w tym Władysława Białego, którego pomnik stoi na rynku głównym-próbował on nawet sięgnąć po koronę polską, wykradając królewskie insygnia z grobu Kazimierza Wielkiego. Przegrał jednak z Ludwikiem Węgierskim.
Spacerując ulicą toruńską, trafiamy do gotyckiego kościoła św. Mikołaja i św. Konstancji, wybudowanego w XIV wieku. Wstępujemy do plebanii, gdzie chwilę rozmawiamy z księdzem: uściski dłoni, pytania o to, skąd wyruszyliśmy oraz o cel drogi, wyjaśnienia, co robimy, zadziwienia i uśmiechy, zakończone są postawieniem pieczątki, która potwierdza, że tu byliśmy. Odprowadzeni życzeniami dobrej drogi, możemy iść dalej.
Czas w drodze mija szybko, lecz nie oglądam się za siebie. Zostawiam za sobą wszystkie martwe rzeczy, schematy i wędruję tak, jakby nie było czasu, aby doświadczyć śpiewu ptaków, szumu wiatru i blasku słońca, wędruję, aby gubić coraz więcej i zostawić w sobie tylko rdzeń życia.
Cierpice-Jarki-Zajezierze-Gniewkowo 13 km
To już ostatni odcinek szlaku św. Jakuba w diecezji toruńskiej. Dziękuję za wspólną podróż i zapraszam do wędrowania! Buen Camino!
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 36/2015, 06.09.2015
]]>
Zatrzymujemy się przed kościołem św. Jakuba w Toruniu. Wpatruję się w jego figurę, która góruje nad naszymi sylwetkami-figurę patrona pielgrzymów. Pod naszymi stopami znajduje się muszla-znak, za którym będziemy podążać. Przekraczamy bramę i zmierzamy do zakrystii. Przed chwilą skończyła się msza. Wewnątrz księża dyskutują, jak długo powinno trwać kazanie, aby ludzie nie pozasypiali. Tata postanawia sprzedać pewien dowcip:
Wybuch śmiechu. Następnie wywiązuje się rozmowa. Opowiadamy, dokąd pielgrzymujemy. Ksiądz podchodzi, aby uścisnąć nam dłonie.
Wyruszamy, kierując się symbolami muszli na niebieskim tle, namalowanymi na murach Torunia-do tej pory widziałem je wiele razy, lecz dopiero dziś są one moimi przewodnikami.
Pokonujemy most i schodzimy w dół, aby dostać się na drugi brzeg Wisły. Stąpamy po mokrej, miękkiej ziemi, omijając kałuże. Droga prowadzi wzdłuż rzeki. Mijamy zamek Dybowski, który według legend połączony jest prowadzącym pod Wisłą tunelem z katedrą św. Janów, a następnie wychodzimy na otwarte, zielone pole. Ptaki śpiewają radośnie na gałęziach. Nasze nogi są jeszcze silne, krok sprężysty. W pewnym momencie zatrzymuję się: drogę przebiega nam jedna, a po chwili całe stado saren. Biegną powoli, w rzędzie, dumnie prezentując swoje względy: zatrzymuję oddech i staram się zapamiętać ten obraz, aby przenieść go do strefy wiecznych fotografii w moim umyśle.
Wędrujemy dalej, mijając Fort X -pusty, zrujnowany, pełen potłuczonych butelek oraz malowideł naściennych- i następnie, oddalając się od wału rzecznego, docieramy do Małej Nieszawki. Witamy się z uśmiechem z mijającym nas ludźmi również pielgrzymami, którzy podążają za różnymi znakami. Spotykamy tutejszego mieszkańca, którego pytamy o drogę.
Docieramy do zbudowanego z ciemnego drewna kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa. Na plebanii witamy się z księdzem proboszczem, prosząc go o pieczątkę-dowód odbywanej przez nas podróży.
Symbol muszli, wymalowany na drzewach, słupach oraz murach prowadzi nas dalej. Oplatają mnie myśli. Zaczynam coraz intensywniej podróżować-nie tylko naprzód, wzdłuż torów kolejowych i dalej, w sosnowy las, ale też w głąb siebie, aż do światła, do korzeni. Słońce już jakiś czas temu schowało się za chmury, niebo stało się posępne, popielate. Zaczyna doskwierać zmęczenie, ból w nogach. Czuję delikatne kropelki deszczu. Patrzę w niebo: tak, chciałbym, aby teraz zaczęło padać, aby spadł mocny, rzęsisty deszcz, uwalniając nas od dalszej wędrówki. Jednak droga się nie kończy, a stopy, choć zmęczone, posuwają się naprzód po mokrej ziemi; muszle się nie kończą i jest coś, co wzywa nas, abyśmy nie przerywali marszu, i mijając kościół w Cierpicach, wchodząc w lasy, szli coraz dalej i coraz głębiej. Przekroczyliśmy próg domu, zatem wędrujemy.
Toruń-Mała Nieszawka-Wielka Nieszawka-Cierpice 18 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 35/2015
]]>
Kontynuuję więc wędrowanie szlakiem św. Jakuba. Tym razem wyruszyłem wraz z mamą. Zaczynamy w Ciechocinie, poranny deszcz powoli ustaje, ponure chmury ustępują z nieba. Mamy przed sobą cały dzień drogi, która prowadzi głównie przez lasy.
Nie ma tu oszałamiających widoków ani zabytków do zwiedzania, ale też nie potrzebuję żadnej z tych rzeczy. Czuję prostą i niezmienną obecność otaczającej mnie natury. Zagłębiamy się w las, gdzie nie dochodzą do nas odgłosy cywilizacji. Podczas tej wędrówki oddalamy się od szumu ulic, codziennego chaosu i zawsze potrzebnych telefonów. Oddalamy się od stresu i pośpiechu, który wiecznie próbuje odebrać życie z naszych rąk. Nie liczymy czasu, a więc mamy go mnóstwo: powoli doświadczamy drogi, którą idziemy. Zagłębiamy się w inny świat.
Obchodzimy dokoła Jezioro Józefowo, gdzie jeździliśmy w weekendy, kiedy jeszcze byłem mały. Pamiętam to doskonale.
Docieramy do lasu za Brzozówką, gdzie czeka nas bardzo długi odcinek prostej drogi. Po jakimś czasie marszu pytam przejeżdżających rowerzystów.
Nasze nogi wybijają równy rytm na twardej nawierzchni. Zaczynamy śpiewać piosenki, które do niego pasują. Mama zaczyna: „Iść, ciągle iść, w stronę słońca. W stronę słońca, aż po horyzontu kres.”. Wtedy ja odpowiadam: „Dzisiaj tu, jutro tam/każda radość krótko trwa/dobrze razem było nam, więc śpiewajmy: dzisiaj tu, a jutro tam”. Kończymy wspólnie, nucąc „Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się stać?”.
Gdy docieramy do Złotorii, mama podskakuje, krzycząc radośnie.
Przy kościele św. Wojciecha zaraz skręcamy w prawo, przechodząc przez drewniany mostek, jeden z najstarszych w naszym województwie. Pochodzi z XIX wieku.
W ten sposób jesteśmy już w Kaszczorku. Mijamy piękny kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, odbudowanym w 1972 roku po pożarze, który zniszczył jego barokowe wnętrze. Mijając domki jednorodzinne, wychodzimy na Rubinkowo, zaraz jednak powracamy do lasu, skręcając w drogę opadającą ku Wiśle.
Wiatr przegnał wszystkie ciemne chmury, las tonie w złotym, łagodnym świetle słonecznym. Dróżka prowadzi nas przez pagórki. W pewnym momencie nie wytrzymujemy i zbaczamy ze szlaku. Dochodzimy do samego brzegu Wisły, skąd rozciąga się wspaniały widok na nowy, lśniący w słońcu most. Oprócz paru wędkarzy jesteśmy tutaj tylko my, i rzeka płynąca ku Staremu Miastu, dokąd też zmierzamy. Idziemy więc dalej wraz z jej nurtem, mijając kolejne pagórki, łąki i rozlewiska. Jest pięknie. Czuję się, jakbym rzeczywiście odkrył nowy świat.
Powoli powracamy do cywilizacji. Powraca szum ulicy, powracają banery reklamowe i śpieszący się w różne strony świata ludzie. Zagłębiamy się w średniowieczne uliczki toruńskiej Starówki, którymi chodzimy prawie codziennie. Mijamy Krzywą Wieżę, ruiny zamku krzyżackiego, gdzie zaczęła się wojna trzynastoletnia; dalej przechodzimy obok pomnika Mikołaja Kopernika i ratusza, który posiada tyle wież, ile jest pór roku, tyle sal, ile miesięcy, tyle pokoi, ile tygodni oraz tyle okien, ile dni w roku. Droga kieruje nas z powrotem na Bulwar Filadelfijski, a następnie do kościoła św. Jakuba.
Ciechocin-Jesionki-Mierzynek-Brzozówka-Złotoria-Kaszczorek-Toruń 30 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 34/2015
]]>
Tak wyglądał właśnie jeden z pierwszych dni podczas mojej podróży na Camino. Usiedliśmy po północy, czyli w porze najbardziej odpowiadającej tworzeniu, i zaczęliśmy pisać piosenkę promującą Camino Polaco na melodię „Hiszpańskich dziewczyn”. Każdy dokładał kolejny wers i tak właśnie powstała piosenka, którą następnie śpiewaliśmy wszędzie, gdziekolwiek się znaleźliśmy – w Pampelunie, Burgos, Leon czy też Santiago, sprawiając, że ludzie zatrzymywali się, zaczynali słuchać, nagrywać. Poniżej akurat znajduje się występ z Finisterry, czyli, jak wierzyli kiedyś pielgrzymi, „końca świata” – tutaj kończy się lub zaczyna Camino, pielgrzymi palą swoją ubrania i szukają muszli, symbolu nowego życia.
Mikołaj
Tekst piosenki:
If you want to walk Camino Polaco
Just pack up your bags and hit the road
There’s culture and nature while you’re searching for God
So cross your own door sill and find our home
Golub-Dobrzyń Szafarnia Kruszwica and Toruń
The way to God goes through historic land
Good people in Poland are waiting for you
Do not hesitate – just travel with us
]]>
Piaszczysty szlak prowadzi nas przez pola. Mijamy ludzi pracujących w swoich ogrodach, obok nas przejeżdża traktor wiozący siano. Krowy pasą się na pastwisku. W powietrzu unosi się zapach świeżo skoszonej trawy. Przez jakiś czas milczymy, po czym zaczynamy rozmawiać na tematy, których normalnie nie poruszamy.
Rozmowa ciągnie się dalej, przechodząc przez Światowe Dni Młodzieży do Camino, które jest przecież doświadczeniem Boga w czasie drogi. Ni stąd, ni zowąd Stachu zaczyna śpiewać piosenki, których sensu nie będę próbował tutaj zgłębiać. Licytujemy się w liczbie pęcherzy na stopach. Podobno ten, kto podczas pielgrzymki nie ma żadnego, zostanie w przyszłości księdzem. Robi się wesoło.
Na horyzoncie pojawia się zamek. Powoli dochodzimy do Golubia-Dobrzynia. Przechodząc przez mostek nad Drwęcą, mijamy kilku mieszkańców.
Przechodzimy przez rynek w Golubiu-Dobrzyniu, gdzie w leniwym cieple popołudniowych promieni słonecznych spaceruje kilka osób. Dochodzimy do skrzyżowania dróg, przy którym musimy się pożegnać.
Uściski dłoni, wymiana paru słów. Koledzy spieszą się na zajęcia, ten odcinek szlaku pokonam więc samotnie.
Wspinam się na wzgórze, gdzie stoi górujący nad miastem zamek. W XIV wieku wybudowali go Krzyżacy w miejsce drewnianej budowli obronnej stojącej przy Drwęcy na straży. W czasie wojny polsko-krzyżackiej jego załoga, jak zresztą w wielu zamkach, liczyła zaledwie kilku rycerzy zakonnych. Twierdzę trzy razy próbował zdobyć Władysław Łokietek, udało się to dopiero Władysławowi Jagielle. Przez jakiś czas mieszkała tu Anna Wazówna, uprawiając na golubskich wzgórzach winorośl oraz tytoń. To właśnie jej duch straszy uczestników balu, czyli dziesięciu najpopularniejszych Polaków roku, w czasie nocy sylwestrowej. W minionych latach w Annę Wazównę wcielała się Miss Polonia.
W trakcie wojen napoleońskich zamek pełnił funkcję lazaretu, później urządzono tutaj obory, następnie więzienie i szkołę wiejską. Po wojnie twierdza została odbudowana. Spacerując po salach zamkowych, oglądam fotografie Turnieju Rycerskiego, który odbywa się tutaj co roku w lipcu. Przyjeżdżają drużyny zarówno z Polski, jak i np. z Włoch czy Ukrainy, aby pojedynkować się na kopie, topory miecze, konno lub pieszo. Historia średniowiecznego zamku nadal żyje.
Jest już późno. Opuszczam wzgórze zamkowe i ponownie zagłębiam się w uliczki Golubia-Dobrzynia, które wyprowadzają mnie z miasta. Przy metalowym krzyżu skręcam w prawo, w drogę opadającą w las. Szlak wiedzie prosto aż do samego Ciechocina. Przyspieszam kroku, staram się oddychać równomiernie. Jestem tu tylko ja, droga i las dokoła. Moje kroki i trzeszczenie drzew stają się wszystkim, co słyszę. Droga zdaje się nie mieć końca, nie posiada nawet zakrętu, który dawałby nadzieję, że tam, już za chwilę, czeka na mnie Ciechocin. Nucę pod nosem piosenki, które chciałbym teraz usłyszeć. Następnie odmawiam różaniec. Na niebie gromadzą się chmury, będzie padać.
Gęste krople deszczu spadają z nieba, gdy dochodzę do Ciechocina. Deszcz staje się coraz bardziej intensywny, gdy niespodziewanie wychodzi słońce, ozłacając zieloną łąkę, roziskrzając krople wody. Deszcz ustaje, zaczyna królować słońce. Ponownie robi się ciepło. Czuję się szczęśliwy. Mam w nogach ponad 100 km, szedłem przez deszcz i przez słońce, dotarłem na miejsce. Dzisiejsza droga jest więc skończona, droga do Santiago de Compostela nadal trwa.
Szafarnia-Płonko-Białkowo-Dobrzyń-Golub-Dulnik-Ciechocin 20 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 33/2015
Docieramy do miejscowości Płonne, która jest pierwowzorem Krępy opisanej w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej: pisarka przebywała tutaj kilka razy u swojej siostry. W tej wsi znajduje się również jeden z kościołów św. Jakuba na szlaku Camino Polaco.
Stąd otoczona drzewami droga asfaltowa prowadzi prosto do Szafarni. Twarda nawierzchnia boleśnie odczuwana jest przez moje stopy, lecz jestem już przyzwyczajony, nie myślę o tym. – – -Zobaczcie, jak pięknie! – woła Stachu.(…)”
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 32/2015
Co kilka kilometrów robimy przystanki: potrzebne, aby mieć siłę dotrzeć do Szafarni, a jednocześnie niezbyt długie, aby nogi nie odzwyczaiły się od drogi. Ludzie, których czasem mijamy, sprawiają wrażenie, jakby zastanawiali się: dokąd oni idą? Po co?
U Marii
Docieramy do miejscowości Płonne, która jest pierwowzorem Krępy opisanej w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej: pisarka przebywała tutaj kilka razy u swojej siostry. W tej wsi znajduje się również jeden z kościołów św. Jakuba na szlaku Camino Polaco. Stąd otoczona drzewami droga asfaltowa prowadzi prosto do Szafarni. Twarda nawierzchnia boleśnie odczuwana jest przez moje stopy, lecz jestem już przyzwyczajony, nie myślę o tym. – Zobaczcie, jak pięknie! – woła Stachu. Przenoszę wzrok tam, gdzie on wskazuje ręką i natychmiast się zatrzymuję. Ciepłe, pomarańczowe słońce właśnie chowa się za horyzontem, po raz ostatni dziś jego promienie padają na łąkę i zielone trawy, kołyszące się lekko pod dotykiem wiatru. Stojące przy drodze drzewo obleczone jest światłem słonecznym. Wyjmuję aparat. Minuty się rozciągają, czas zostaje zatrzymany.
U Fryderyka
Zachodzące słońce towarzyszy nam w drodze aż do samego Ośrodku Chopinowskiego w Szafarni. Otwieramy bramę. Ogród oświetlony jest bladymi latarenkami, które sprawiają, że biały pałac błyszczy w ciemności. Pani Agnieszka Brzezińska, dyrektorka Ośrodku Chopinowskiego, czeka na nas przed drzwiami, pytając, jak minęła nam droga. Opowiadamy, pokazując Paszporty Pielgrzymów, zaraz też dostajemy pieczątki. Ośrodek Chopinowski w Szafarni jest również schroniskiem dla pielgrzymów podróżujących szlakiem św. Jakuba – w Hiszpanii takie miejsca nazywane są „albergue”. Tutaj każdy, za okazaniem Paszportu Pielgrzyma, otrzyma nocleg i wspaniałą gościnę.
Siedząc w kawiarence, dowiadujemy się, że pani Agnieszka jest podróży do Santiago de Compostela. – Idę szlakiem hiszpańskim, ale odcinkami, gdyż nie mam wystarczająco dużo czasu na jego jednorazowe przejście. Moja pielgrzymka więc trwa i trwa, ale jestem już coraz bliżej Santiago. – uśmiecha się.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Na szafce, obok muszli oraz książek opisujących szlak św. Jakuba, stoją portrety przedstawiające Chopina. To właśnie tutaj polski kompozytor, jeszcze jako młody chłopak, spędzał wakacje w 1824 i 1825 roku. Czternastoletni Fryderyk przyjeżdżał, aby odwiedzić swojego kolegę, Dominika Dziewanowskiego. Mimo swego wątłego zdrowia był zachwycony atrakcjami wiejskiego życia. Spacerował, grywał na pianinie na zaproszenia sąsiadów, słuchał i obserwował. Swoje wrażenia opisywał w redagowanym przez siebie „Kurierze Szafarskim”, podpisując się jak Pichon. Podczas pobytu w Szafarni Fryderyk Chopin jeździł również do pobliskich miejscowości, m.in. Golubia-Dobrzynia oraz Torunia, gdzie zachwycił się piernikami. Tym, co najbardziej go interesowało, była wiejska muzyka. Siadał często, słuchając i zapisując ludowe pieśni. W ten sposób zmienił sposób postrzegania rytmu w muzyce. W Szafarni poznał kulturę i tradycję polską, która później stała się inspiracją podczas tworzenia słynnych mazurków.
Spacerujemy po pałacu, wśród starych foteli, luster i portretów Chopina. Wchodzimy do sali koncertowej. – Właśnie tutaj, co roku w maju, odbywają się Międzynarodowe Konkursy Pianistyczne dla Dzieci i Młodzieży – wyjaśnia pani Agnieszka. Pierwsza edycja konkursu miała miejsce w 1992 roku. Kolejne edycje miały już charakter międzynarodowy. W konkursie biorą udział młodzi pianiści w wieku od 6 do 16 lat. Przyjeżdża tutaj młodzież z różnych zakątków świata – fortepian, dziś tak cichy, rozbrzmiewa wtedy dźwiękami mazurków, przenosząc nas w czas, kiedy w Szafarni przebywał Fryderyk Chopin.
Nieśmiało gramy na koncertowym fortepianie. W pokoju, gdzie nocujemy, znajduje się pianino: jego dźwięki ciągną się długo w noc, aż wreszcie zasypiamy po ostatnim akordzie.
O poranku
Budzimy się leniwie, poranne słońce wpada przez okno. Postanawiamy pospacerować po ogrodzie otaczającym pałac. Jest cudownie. Ptaki śpiewają, roztaczająca się dokoła zieleń jest bujna, gęsta i pięknie pachnie. Mijamy fortepian przystrojony kwiatami. Jak mówią, nawet staw posiada kształt fortepianu. Czuję spokój i sielskość, mógłbym bez końca spacerować tymi ścieżkami. Siadamy na ławce, obserwując taflę stawu, po której łagodnie pełza wiatr. Niebawem będziemy musieli iść dalej, lecz nie myślimy o tym, pragniemy zostać tu jak najdłużej. To miejsce, które inspiruje.
Mikołaj Wyrzykowski
Dochodzimy do płotu, który uniemożliwia dalszą drogę.
Analizujemy przewodnik po szlaku oraz przypominamy sobie ostatnie muszle, które widzieliśmy na drzewach. Wygląda na to, że jednak idziemy w dobrą stronę. Postanawiamy zejść ze ścieżki(…)”
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 31/2015
Krople deszczu zaczynają spadać z nieba. Zrobiło się pochmurno, wiatr stał się chłodniejszy. Deszcz jest przyjemny, orzeźwia nas po długim marszu, po chwili jednak ustaje. Chmury nadal gromadzą się na niebie.
Dochodzimy do płotu, który uniemożliwia dalszą drogę.
– Źle poszliśmy – stwierdzam.
Niemożliwe. Nie mieliśmy gdzie się pomylić.Analizujemy przewodnik po szlaku oraz przypominamy sobie ostatnie muszle, które widzieliśmy na drzewach. Wygląda na to, że jednak idziemy w dobrą stronę. Postanawiamy zejść ze ścieżki, zbliżyć się do torów i iść wzdłuż nich, aby dotrzeć do miasta. Za pół godziny zaczyna się Msza św., na którą chcemy zdążyć. Mamy mało czasu, zmuszamy więc obolałe nogi do szybszego marszu.
Dochodzimy do Brodnicy, miasta z 700-letnią tradycją, które jest położone nad Drwęcą, na granicy trzech historycznych regionów: Ziemi Chełmińskiej, Mazowsza i Prus (stąd też niemiecka nazwa Strasburg). Krzyżacy gromadzili tutaj zapasy żywności i broni wielokrotnie większe niż np. w Toruniu. Miasto posiada w herbie wizerunek otwartej prawej dłoni: symbol życzliwości oraz gościnności. Jesteśmy już prawie w centrum, gdy za plecami słyszę głos Karola.
– Dalej nie dam rady.
– Już blisko, chodź. To tylko kawałek drogi.
– Nie dam rady.
Siadamy w pobliskim parku. Odpoczywamy. Msza św. już się zaczęła, ale nie dotrzemy tam na czas. W tym miejscu kończy się nasza dzisiejsza droga.
Noc spędzamy, przyjęci przez bardzo miłą rodzinę z Brodnicy. Rozmawiamy o Medjugorie oraz Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Gdy rano wychodzimy, powietrze jest rześkie i czyste po nocnej burzy. Jesteśmy gotowi do dalszej drogi.
Docieramy do Starego Miasta. Mijamy kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej, do którego poprzedniego dnia nie zdążyliśmy dotrzeć. Na jego zewnętrznych murach znajduje się obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Podobno każdy Krzyżak, który wyprawiał się przeciw poganom, podjeżdżał pod obraz i dotykał go swoim mieczem, otrzymując w ten sposób błogosławieństwo.
Szlak wiedzie przez charakterystyczny, trójkątny rynek. Dalej skręcamy w ul. św. Jakuba i powoli wychodzimy z centrum, mijając wieżę zniszczonego zamku krzyżackiego – legenda mówi, że jego komtur wspina się na tę wieżę co roku 15 lipca, aby ogłosić wieść o przegranej pod Grunwaldem. Dalej mijamy pałac Anny Wazówny, która panowała na tym terenie, jako protestantka nie mogąc przebywać na dworze swego brata, króla Zygmunta III. Nie mogła też zostać pochowana na Wawelu, dlatego jej ciało spoczywało przez kilkanaście lat w piwnicach brodnickiego zamku, nim ostatecznie zostało pochowane w Toruniu.
Wychodzimy z Brodnicy i kierujemy się do Mszana, gdzie skręcamy obok figury św. Jana Nepomucena. W tej okolicy właśnie odkryto prehistoryczną osadę myśliwską, która przestała istnieć w 1450 r. w wyniku ocieplenia klimatu.
Robimy krótkie postoje. Wiemy, jak długa czeka nas droga, więc maszerujemy szybkim, równym tempem. Moje stopy stały się wrażliwe, czują każdy kamyk znajdujący się na drodze. W miarę upływu czasu moje siły słabną, lecz staram się nie zwracać na to uwagi. Powoli gasną też nasze rozmowy o Camino de Santiago. Coraz bardziej wyciszamy się, skupiamy się na prawidłowym oddechu i stawianiu kroków, coraz bardziej skupiamy się na samej drodze.
Dochodzimy do zamku w Radzikach Dużych, który został zrujnowany podczas wojen szwedzkich. Jedna z legend mówi o podziemnym przejściu łączącym go z zamkiem w Golubiu-Dobrzyniu, które mieszkańcom tego drugiego miasta wskazał duch Anny Wazówny.
Krople deszczu opadają na moją twarz. Zatrzymuję się. Razem ze Stachem oglądamy się za siebie. Karol, znajduje się o wiele dalej, niż myśleliśmy. Idzie powoli, z wyraźnym bólem, podpierając się kijem.
– Wszystko w porządku? – pyta go Stachu.
Karol nie odpowiada, tylko zbacza z drogi, aby położyć się na placu zabaw tuż obok. Idziemy do niego. Zrzucamy plecaki na ziemię, siadamy.
– Zrobimy teraz długi postój – oznajmiam.
– Nieważne, jak długi będzie postój, dalej nie dojdę. Nie czuję mięśni. Nie mogę postawić kroku. – odpowiada Karol.
– Do Szafarni zostało nam jeszcze kilkanaście kilometrów…
– Nie dam rady. Jedzie stąd jakiś autobus w tamtą stronę?
– Raczej nie, to zbyt mała wieś.
– Pomożemy ci – proponuje Stachu.
– Zaczekamy tyle, ile będzie trzeba, a potem weźmiemy twój plecak. Możemy zanieść również ciebie. Dotrzemy tam dzisiaj, wszyscy razem.
Karol nie odpowiada. Czekamy, leżąc z podniesionymi do góry nogami na zjeżdżalni dla dzieci. Siąpi lekki deszczyk, mieszkańcy wsi kręcąc się po ulicach, patrząc na nas z zaciekawieniem. Czekamy, mija czas, wieczór jest coraz bliżej. W pewnym momencie Karol wstaje. Rozciąga nogi, wykonuje parę ćwiczeń i schodzi ze zjeżdżalni.
– Jest lepiej – oznajmia – Chodźmy.
Karol podnosi kij, a ja razem ze Stachem biorę jego rzeczy i ponownie wchodzimy na szlak św. Jakuba. Deszcz przestaje padać. Idziemy powoli i ostrożnie, ale nadal zmierzamy do celu, nadal jesteśmy w drodze.
Mikołaj Wyrzykowski
Wychodzimy z Kurzętnika, droga prowadzi przez pola.
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 30/0215
Po nowe życie
Wychodzimy z Kurzętnika, droga prowadzi przez pola.
– To na pewno tędy? – pytam kolegów.
– Nie mam pojęcia. Nie widziałem żadnego znaku. W przewodniku jest napisane, że…
– Chwila… Jest! Widzę muszelkę!
Wypuszczam z ulgą powietrze z ust. Również spostrzegam symbol muszli widniejący na niebieskim tle. To on nas prowadzi: gdy go brakuje, jesteśmy zgubieni, jego ponowne odnalezienie jest dla nas wybawieniem. Dlaczego akurat jest to symbol muszli? Św. Jakub Starszy należał do uprzywilejowanego grona Apostołów, którzy widzieli m.in. przemienienie na górze Tabor. Pochodził z okolic Jeziora Galilejskiego, gdzie zajmował się rybactwem. Od początku więc towarzyszyły mu woda, ryby i muszle, które później stały się jego atrybutami w ikonografii. Muszla to też symbol nowego życia. Dawniej pielgrzymi, po dotarciu do Santiago de Compostela, szli dalej, aż nad samo morze, które było dla nich końcem ówczesnego świata, i tam palili swoje ubrania, aby rozpocząć nowe życie. Stamtąd też właśnie zabierali muszle.
Plecak doświadczeń
Wchodzimy w las. Robi się gorąco. Wokół naszych głów latają chmary owadów, których ataki staramy się odeprzeć. Droga jest prosta i długa, nabraliśmy dobrego tempa. Postanawiamy odmówić dziesiątkę różańca.
Dochodzimy do Pokrzydowa, gdzie znajduje się kościół pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Robimy krótki postój i zgodnie z tradycją pukam do drzwi plebanii z Paszportami Pielgrzyma w ręku. Otwiera mi proboszcz, uśmiechając się miło i zapraszając do środka. W trakcie stawiania pieczątek opowiadam, skąd pielgrzymujemy.
– I dokąd idziecie? Do samego Santiago? – to kolejny raz, kiedy ktoś nas o to pyta. Nasze plecaki chyba muszą robić wrażenie. Kręcę głową ze śmiechem.
– Jeszcze nie. To znaczy… Może w przyszłym roku, mam nadzieję. Teraz chcemy po prostu spróbować, co znaczy wędrowanie szlakiem Camino – odpowiadam. Ksiądz opowiada chwilę o swoich wędrówkach. Żegna nas z uśmiechem, życząc dobrej drogi.
A może…?
Szlak prowadzi przez pola, następnie skręca ku lasowi, kierując się w stronę Jeziora Bachotek. Znajduje się ono na terenie Brodnickiego Parku Krajobrazowego. Lekko zabagnione i otoczone trzcinowiskami, jest siedliskiem dla wielu gatunków ptaków. Pośrodku jeziora znajduje się wyspa, na której odnaleźć można ślady dawnego grodziska z fosą. Cały park, znajdujący się w województwie kujawsko-pomorskim oraz warmińsko-mazurskim, jest terenem, gdzie swoje gniazda zakłada między innymi największy ptak drapieżny w Polsce, czyli orzeł bielik.
Mijamy wiekowe sosny o grubych pniach, rosnące po obu stronach drogi. Zrobiło się ciemniej, las stał się bardziej gęsty i cichy. I bardziej dziki. Im dłużej idziemy, tym bardziej zaczyna kiełkować w naszych głowach pewna myśl, pobudzona jeszcze słowami proboszcza z parafii w Pokrzydowie.
– A gdybyśmy w przyszłym roku, w najdłuższe wakacje, wyruszyli do samego Santiago de Compostela? – zaczyna rozmowę Stachu.
Następuje chwila milczenia.
– Czemu nie – odpowiada Karol. Idzie, podpierając się kijem. Ogarnia nas zmęczenie wędrówką.
– Ale jakim szlakiem, jak myślisz? Francuskim, portugalskim? – pytam.
– Nie, nie, żadnym z nich. Nie będziemy lecieć do Hiszpanii i dopiero stamtąd ruszać. Myślałem, żeby wyjść z Torunia. Po prostu przekraczasz próg domu, idziesz, dochodzisz do Santiago. To byłoby najprawdziwsze.
– Ponad 100 dni podróży… Masz rację. To byłoby najprawdziwsze. Ale czy dalibyśmy radę?
– Możemy.
„Możemy”… Tak samo odpowiedział kiedyś św. Jakub Starszy Jezusowi. To było jego wyznanie wiary, świadectwo, że dzięki wierze wszystko jest możliwe. Nadal otacza nas las, idzie się przyjemnie, trudno tu nie zauważyć symbolu muszli na drzewie i zgubić szlak. Rozmawiamy dalej. Zaczynam się zastanawiać, dokąd tak naprawdę doprowadzi nas ta droga.
Mikołaj Wyrzykowski
Mijamy kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa w Radomnie, za którym wkraczamy na drogę asfaltową. Po jakimś czasie staje się ona uciążliwa.”
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 29/2015