Braga liczy sobie dwa tysiące lat i jest jednym z najstarszych miast chrześcijańskich na świecie. W 136 roku p.n.e osadzili się tutaj Rzymianie, wcześniej zaś te tereny były zamieszkane przez Celtów. Później przyszli Wizygoci, Arabowie… na uliczkach naprawdę miałem uczucie spacerowania po różnych warstwach historii, różnych kulturach i religiach, które zmieniały się, następowały po sobie. Dziś jest to chrześcijańska stolica kraju. W Portugalii istnieje nawet powiedzenie: „stare jak kościoły w Bradze”.


Znajduje się tutaj drugie po Fatimie najbardziej uczęszczane sanktuarium: Bom Jesus do Monte. Prowadzą do niego schody drogi krzyżowej z kaplicami przedstawiającymi kolejne stacje. Wspinając się, mijamy a się fontanny przedstawiające pięć zmysłów oraz trzy cnoty: wiarę, nadzieję, miłość. Z góry rozpościera się piękny widok na leżące w dole miasto.


Również tam panuje spokojna i swego rodzaju religijna atmosfera, jakby Braga chyliło głowę przed historią. Pięknie jest wybrać się tutaj w leniwe, niedzielne popołudnie, kiedy upał dnia opada, a słońce zniża się ku zachodowi – właśnie wtedy można usiąść w kawiarence (polecam A Brasileira, słynną w Lizbonie), zamówić kawę i obserwować, jak czas snuje się między nogami przechodniów oraz kwiatami na balkonikach, układając kolejne warstwy historii.

PS. A jeśli lubicie mocniejsze wrażenia, przyjedźcie tutaj na obchody Wielkiego Tygodnia. Albo przynajmniej zobaczcie zdjęcia 

Jakiś czas temu zdyszany pielgrzym wpadł do albergue, prosząc o nocleg. Cały uśmiechnięty wyjaśnił, że to jego trzecie Camino. Zapytałem, kiedy w takim razie przeszedł pierwsze, na co on odparł z rozbrajającą szczerością, że w tym roku: zrobił szlak francuski, później północny, a teraz portugalski. I chyba za parę dni zacznie Via de Plata. Tak, są więc i tacy, którzy po dotarciu do celu wracają na początek Drogi.

Z samego Santiago prowadzi jednak kilka szlaków specjalnie dla tych, którym jeszcze za mało i którzy chcieliby „tuptać dalej”. Jak to ujęła jedna znajoma: „Wyznaczyłam sobie jak cel Finisterre. No więc tuptam.”. Proste, prawda? Nie ma się nad czym zastanawiać.
Ja ostatnio wybrałem się do Padron. Poniekąd z sentymentu, jako że rok temu wraz z tatą przechodziliśmy tamtędy podczas naszej wyprawy; ale również dlatego, że Padron może stanowić cel pielgrzymki: to miasto, do którego według tradycji przypłynęli uczniowie Jakuba wraz z jego ciałem. Dziś można zobaczyć kamień, do którego podobno przycumowali łódź. Wedle tej historii odcinek Padron-Santiago jest więc najstarszym szlakiem pielgrzymkowym, na którym dosłownie idzie się po śladach św. Jakuba. Ponadto, w pobliskim Iria Flavia znajdowała się kiedyś siedziba biskupa, dopóki nie została ona przeniesiona do Santiago po odkryciu grobu Apostoła.
Aby dotrzeć do Padron, wystarczy kierować się niebieskimi strzałkami, które z Santiago prowadzą aż do Fatimy.




Za przejście szlaku Santiago-Padron otrzymuje się w albergue municipial dokument zwany „Pedronia”. Podobne dokumenty są wydawane w Finisterre oraz Muxia, jako że również są to ważne miejsca pielgrzymkowe.

Po dotarciu do Santiago na pewno więc warto udać się dalej: 25 km trasa do Padron jest bardzo ładna, na miejscu warto spróbować słynnych zielonych papryczek, a następnie wrócić pociągiem. Jednak Camino to nie tylko „tuptanie”. Czasem „dalszą drogą” może być również praca w albergue, czyli przyjmowanie pielgrzymów. To przejście od Wędrówki do Spotkania.
Na pewno jeszcze napiszę o spotkaniach w albergue 
Mikołaj
Pozdrowienia z polskiego schroniska Monte do Gozo!

Tak naprawdę nie jest to oczywiste pytanie i każdy, jak w wielu sprawach, dokłada do niego swoją własną teorię. W zeszłym roku na Camino Portugues spotkałem kobietę, która opowiadała o tym, jak nie podoba jej się Santiago de Compostela. „Bardzo dużo przeżyłam w czasie drogi”, mówiła, „Ale samo Santiago… byłam rozczarowana. Tłumy pielgrzymów, budki ulicznych handlarzy…”. No właśnie. Pytanie „czego szukasz?” nieustannie odbija się echem w trakcie wędrówki.
Jej punkt widzenia łączy się z hasłem, które słyszałem już na moim pierwszym Camino i które często spotyka się w sklepikach z pamiątkami w Santiago: „droga jest celem”. Sam lubiłem powtarzać te słowa, ale w późniejszym czasie przyszła do mnie myśl, że przecież na tym nie może się kończyć. W porządku, droga jest celem, jej spełnienie można odnajdywać w każdym kroku, ale co dalej? Co z Santiago? Czy Camino miałoby sens, gdyby nie zmierzało do grobu św. Jakuba? Dla mnie to właśnie było największym duchowym doświadczeniem. Bez tego, jaki byłby sens pielgrzymowania? I co to znaczy być pielgrzymem?
Zadaję dużo pytań, ale spokojnie, nie będę na nie tutaj odpowiadał. Wystarczy się nad nimi zastanowić. Najlepiej w czasie drogi. Tak, najlepiej „wychodzić” pewne pytania.

Kiedy więc kończy się Camino? U grobu św. Jakuba, z pewnością. Ale dla niektórych trochę dalej – jeśli chodzi o przestrzeń, ale i czas. Zdaje mi się, że kluczowe jest dopełnienie doświadczenia Drogi. Ktoś może osiągnąć pełnię za pierwszym przejściem, inna osoba będzie potrzebować kilku szlaków. Bo nie wystarczy po prostu iść, trzeba się otworzyć, odważyć wyjść na pustynię i nasłuchiwać wołania. Inaczej wciąż będzie się wracać do Drogi, tak naprawdę od niej uciekając. Bo najtrudniejsze Camino zaczyna się po dojściu do Santiago, kiedy trzeba zadać sobie pytanie: co dalej? Dlatego niektórzy nadal włóczą się różnymi szlakami, żyją na Camino… czy są pielgrzymami?
To ogólne, zanotowane na szybko przemyślenia, ale czułem, że muszę się nimi podzielić. Jeśli chodzi o mnie, wędrówka nadal trwa: poprzez wydanie „Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni”, tomiku poezji pt. „Rozmowy w drodze”, spotkania na temat książek i rozmowy właśnie… A teraz dwa miesiące lata, które właśnie spędzam na Monte do Gozo, polskim albergue. Mieszkam tuż przy Santiago: sercu wędrówek moich ostatnich lat. Choć nie idę, nadal jestem trochę jak pielgrzym. I czuję, że moje doświadczenie się dopełnia. Cudowne uczucie.
Dokąd dalej?
Mikołaj

Zgadzamy się ze znajomymi, że najtrudniejszy jest trzeci, czwarty dzień wędrówki. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy z łatwością: nasze ciało jeszcze myśli, że wybrało się po prostu na odrobinę dłuższy spacer. Trzeciego dnia jednak zdaje sobie sprawę, że chodzi o coś poważniejszego. Wysiłek jest nieprzerwany, kolejne kilometry zaczynają nakładać się na siebie, plecak staje się cięższy. Przychodzi ból nóg i pleców, na stopach pojawiają się pęcherze. Dopiero trzeciego dnia zaczynamy zmagać się z Drogą.
Jak temu zaradzić? Jest parę sposobów: Weźcie wychodzone buty, opcjonalnie kijki trekkingowe, nie wkładajcie za dużo do plecaka. Mi udało się uniknąć pęcherzy. Na camino portugues wziąłem zużyte, podziurawione buty z poprzedniego szlaku, które stanowiły ogólny obiekt powątpiewania pośród innych pielgrzymów (te same buty wziąłem również na Via Francigena – bo dojściu do Rzymu stwierdziłem, że chyba już przeżyły swoje…). Te kilka prostych sposób jednak nie każdemu wystarcza. Ludzie chcą się zabezpieczyć w każdy możliwy sposób, przed wyjazdem kupując najlepszy plecak, specjalne koszulki, kurtki przeciwdeszczowe… wszystko oczywiście nowe i specjalne na szlak. W rezultacie zamiast pielgrzymów stają się chodzącymi reklamami. Pamiętam, jak znajoma opowiadała mi kiedyś ze łzami w oczach o swojej próbie przekonania takiego doskonałego pielgrzyma sportowca do tego, czym tak naprawdę jest Camino: stąd nie można wrócić bez zadrapań. Ale też nie chodzi o to, by popaść w drugą skrajność i gloryfikować ból.
Bo Camino jest bardziej drogą duchową niż fizyczną. Uświadamiałem sobie to coraz dobitniej z każdym kolejnym kilometrem. Pierwszy kryzys prowadzi więc do drugiego, poważniejszego: kryzysu duchowego.

Z doświadczenia mogę wyliczyć, że następuje on mniej więcej po tygodniu wędrówki. I trzeba go doświadczyć, dlatego też warto, by droga trwała przynajmniej tydzień: dopiero wtedy zaczynamy zadawać sobie pytania o jej sens. Kryzys duchowy bywa kompletnie irracjonalny, a w moim przypadku często przekłada się na ogóle zmęczenie fizyczne. Nie chodzi nawet o to, że brak ci sił; jesteś po prostu wyzuty ze wszelkiej energii. Tracisz motywację. Zaczyna się to od prostych pytań, które pojawiają się w głowie choćby w trakcie trudniejszych odcinków: „po co właściwie ja się tak męczę?”; później kilometry wydłużają się i pustoszeją, sprawiając że najprostszy odcinek staje się nie do zniesienia, a ty kończysz dzień, nie wiedząc, dokąd doszedłem ani jaki masz cel. Tracisz z oczu Santiago. Albo Rzym (zajrzyjcie TUTAJ, aby przeczytać parę słów o kryzysowym dniu na Via Francigena). Albo jakikolwiek inny cel wędrówki.

Tak, Camino to przede wszystkim rzeczywistość duchowa. Kryzys dopada cię jak nagła halucynacja, ale wychodzisz z niego z zupełnie innym spojrzeniem, jakby lżejszy. Trudno ująć w słowa to, co kryje się między pięknymi pocztówkami i co stanowi o niezwykłości tej Drogi. Z pewnością nie ma co się bać żadnego z kryzysów. One sprawiają, że nasze doświadczenie jest prawdziwe. I piękne, tak, również piękne. Bo poprzez różne wątpliwości właśnie docieramy do wiary.
Mikołaj

Etap wiodący przez Portugalię pokonaliśmy jeszcze sami. Oczywiście, spotykaliśmy innych pielgrzymów, ale były to tylko chwile pozdrowień, wymiany krótkich pytań i wrażeń z marszu. Wtedy jeszcze miałem wrażenie, jakby ta droga należała wyłącznie do nas. Budziliśmy się wcześnie rano i wychodziliśmy ze schronisku, w ciągu kolejnych godzin wydeptując cały swój dzień. Takie jest Camino: to samotna wędrówka, nawet jeśli idziemy w grupie. Szybko przeradza się ona jednak w cudowne uczucie wspólnoty. Do Santiago nigdy nie dochodzimy sami.

Odczułem to, gdy w Pontevedra (zresztą za namową innych pielgrzymów) skręciliśmy na Variante Espiritual, o którym opowiedziałem w poprzednim wpisie. Prawda, że szliśmy tylko we dwójkę, ale po drodze spotykaliśmy znajome twarze i wiedzieliśmy, że kiedy dotrzemy do schroniska, zacznie się nasze wspólne popołudnie, pełne rozmów, wyliczania pęcherzy, gotowania, zwiedzania miasta, zabawy na fieście. Kiedy teraz o tym piszę, przypomina mi się, kiedy po raz pierwszy wyruszyłem ze sporą grupą znajomych na szlak francuski. W schronisku Monte do Gozo zostawaliśmy do późnego wieczoru, jedząc kolację, pijąc czerwone wino i rozmawiając (można zamienić kolejność). Pewnego dnia ksiądz podszedł do naszego stołu, by rzucić komentarz: „Tak, to jest właśnie Camino!”.

Miał rację i dwa lata późnej nadal mogę to potwierdzić. Nasze wspólne Variante Espiritual zakończyło się w Padron, a dokładnie w Monasterio de Herbon – schronisku, które poleciła pewna Holenderka. I słuchajcie, nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego miejsca na nocleg przed Santiago. Zostaliśmy wspaniale przyjęci przez wolontariusza, który wieczorem zaprosił nas na wspólny posiłek. W międzyczasie jeden z trzech franciszkanów, którzy pozostali w klasztorze, oprowadził nas po jego terenie. Byliśmy tam wszyscy razem, jako grupa, mieliśmy za sobą wspólną drogę i wspólny cel, do którego mieliśmy dotrzeć nazajutrz. Nie zapomnę poranka, kiedy to wolontariusz Pedro zbudził nas łagodną muzyką klasyczną, zgromadziliśmy się przy śniadaniu i życzyliśmy sobie nawzajem dobrej drogi, wiedząc że zobaczymy się z Sereną, Johanną oraz innymi zaledwie 25 km dalej, u celu.
Cel był jednak w nas już tamtego poranka. Bo czy Camino nie wędrujemy tak jak wszyscy i czy nie chodzi tutaj przede wszystkim o spotkanie?
Mikołaj

Tak się złożyło, że pierwszy odcinek Variante Espiritual przypadł nam na 23 czerwca: to noc świętojańska, a więc wielkie święto w całej Galicji, w której nadal żywe są tradycje celtyckie. Data jednocześnie zgrywała się z polskim Dniem Ojca. W czasie całej wędrówki nie mogliśmy więc wybrać lepszego dnia na wieczorne świętowanie.
Odcinek do Armenteira tchnął pięknem i spokojem, a fakt ciągłej wspinaczki po licznych wzgórzach jedynie dodawał satysfakcji wędrówce. Dotarliśmy do albergue wczesnym popołudniem i w ciągu godziny dołączyła do nas reszta pielgrzymów, w tym jeden, który miał chyba z 5 narodowości (więc wszędzie czuł się obcy), a przy tym pokonał cały etap w samych japonkach, twierdząc że były o wiele wygodniejsze niż buty do chodzenia. Usiadł na ziemi i, rozcierając stopy, zaczął opowiadać o nocach świętojańskich z różnych lat swojego dzieciństwa. Co chwila zanosił się zaraźliwym śmiechem, który staczał się w dół wzgórza i płynął dalej razem ze strumykiem drogą kamienia i wody, której magiczny półmrok czekał nas nazajutrz z rana.

To właśnie ten pielgrzym (nikt nie pamiętał jego imienia ani też narodowości) prawie podskoczył z radości na wiadomość od kobiety opiekującej się albergue: „Noc świętojańska, fiesta! Ja zostaję”, wykrzyknął i poszedł zająć łóżko. Wiadomość z zamiaru miała być negatywna. Hospitaleira oświadczyła, że zabawa z okazji San Xoan odbędzie się wprost przed naszym schroniskiem, mamy więc dwa wyjścia: pójść do niedalekiego klasztoru, który oferuje podłogę do spania i zamyka swoje bramy już o siódmej wieczorem; albo też zostać tutaj na noc, która z pewnością będzie nieprzespana z powodu ryczącej muzyki.
Chyba domyślacie się, co wybraliśmy. Każdy pragmatycznie myślący pielgrzym, który wie, że nazajutrz czekają go kolejne kilometry do przejścia, zrobiłby przecież to samo i został na fieście.
W ciągu kilku godzin mogliśmy już zobaczyć, na co się zapowiada: głośniki zostały postawione tuż przed wejściem do albergue, mieszkańcy Armenteira zaczęli rozstawiać stoły i wyciągać grille, na których następnie będą piec żeberka. Jak to bywa na pielgrzymce, mało zjedliśmy w ciągu dnia i pod wieczór, widząc całe te przygotowania, wręcz umieraliśmy z głodu.

Zabawa zaczęła się po zmroku. Regulamin był prosty: płacisz osiem euro i masz dostęp do całego baru przez resztę nocy. Nie wahaliśmy się, w końcu stawką było klasyczne churrasco (grillowane żeberka), sardynki, empanadas z tuńczykiem (Hiszpania naprawdę nie jest krajem dla wegetarian), a do tego oczywiście nieodłączna Estrella Galicia, czyli piwo, które widuje się (a czasem i degustuje na odkwaszenie mięśni) w barach mijanych na Camino de Santiago. To był pielgrzymi raj po długiej drodze. Poza nami zgromadziło się sporo mieszkańców, wszyscy czekali na północ i rozpalenie ogromnego ogniska, na którym spłonęły dwie kukły. DJ puścił celtycką muzykę i od tego momentu zaczęło się skakanie nad ogniskiem i prawdziwa zabawa.

Noc świętojańska trwała do szóstej nad ranem. Gdy się budziłem, nadal słyszałem głosy wrzeszczące jakąś piosenkę. I pamiętam dokładnie, że pomyślałem, mając w perspektywie kolejnych 25 km: tak, to jest właśnie wspaniałe w Camino. Ta ogromna wolność, szaleństwo, otwarcie wszystkich zmysłów i zbieranie esencji życia przy każdym kroku, przy każdej mijającej godzinie, w każdej sytuacji. Takie Camino ma tysiąc twarzy i właśnie za to je uwielbiam.

Caminho da Costa łączy się z Caminho Central w Valenca (albo też, jeśli wolicie iść dalej wybrzeżem przez Vigo, drogi łączą się w Pontevedra), Na granicy portugalsko-hiszpańskiej jeszcze tak tego nie odczuliśmy, ale już w O Porrino oszołomił nas tłum pielgrzymów. Dotarliśmy do albergue wcześnie z racji na rozpoczynający się koło południa upał – mniej więcej od tej godziny powietrze stawało się coraz bardziej duszne aż do późnego wieczora i wędrówka była wręcz niemożliwa. Różnica temperatur na wybrzeżu była wyraźnie zauważalna, gdyż mimo słońca zawsze towarzyszył nam chłodny powiew od oceanu.
W każdym razie, w O Porrinio spotkaliśmy cały przekrój postaci możliwych chyba tylko na Camino. Atmosfera zupełnie odbiegała od spokoju Caminho da Costa. W albergue w Pontevedra, przewidzianym bodaj dla nawet 80 pielgrzymów, czuliśmy się już zupełnie jak w małej, hałaśliwej osadzie. To był jeden z powodów, dla których wybraliśmy Variante Espiritual.
Ale nie tylko – przeczytaliśmy zostawione w schroniskach ulotki, wysłuchaliśmy opowieści pielgrzymów o tej trasie i postanowiliśmy ją wybrać. To tylko jeden dzień drogi dłużej. A my tak czy siak mieliśmy dotrzeć zbyt prędko do Santiago.

Jeśli chodzi o informacje praktyczne, każdy odcinek liczy dwadzieścia kilka kilometrów, a w miejscowościach znajdują się albergue również za sześć euro, jak wszędzie w Galicji. W Armenteira schronisko zostało zbudowane zaledwie na wiosnę tego roku (to malutka miejscowość, przygotujcie się, że nie ma żadnego sklepu), w Vilanova de Arousa znajduje się ono w sali gimnastycznej. Cały szlak jest dokładnie oznaczony.
Pierwsza jego część wiedzie przez pola, wzgórza i lasy eukaliptusowe aż do położonej pośród gór miejscowości Armenteira. Wychodzisz z leśnej głuszy, by znaleźć się pośród domów i ulic – naprawdę czułem się jak pielgrzym, który dociera do celu. A dodatkowo w czasie całej drogi spotkaliśmy zaledwie parę osób. Byłem oczarowany tą ciszą – naprawdę pozwalała ona, by droga była również duchowa.

Dziesięć pierwszych kilometrów za Armenteira to zdecydowanie najpiękniejszy odcinek Camino, jaki do tej pory przeszedłem. Nie znam wszystkich szlaków, ale ten był zachwycający. Dlatego, jeśli tylko macie szansę, wybierzcie Variante Espiritual. Choćby dla tego jednego szlaku.

Nosi on nazwę „Ruta de la Pedra y del Agua” i, jeśli wierzyć jednemu z pielgrzymów, jest tak piękny, że czasem przechadza się nim sam król Hiszpanii. „Droga kamienia i wody” biegnie wzdłuż strumyka, przy którym znajduje się ponad dwadzieścia starych, już nieużywanych młynów wodnych. Ścieżka przedziera się przez zieloną gęstwinę i powalone pnie drzew. Szmer strumyka i niezwykła atmosfera tworzona przez pochylające się nad wodą drzewa sprawiła, że czułem się zupełnie, jakbym przeniósł się do świata celtyckich baśni. Trudno powiedzieć, że wędrowaliśmy na tym odcinku. Raczej spacerowaliśmy. Albo zatrzymywaliśmy się, nie wierząc własnym oczom.

W Vilanova de Arousa możliwe jest popłynięcie łodzią wraz z innymi pielgrzymami, co kosztuje prawie 20 euro za osobę – płynie się historyczną rzeką Ulla, którą ciało św. Jakuba przybyło do Padron i na brzegach której już dawno temu postawiono krzyże ku jego czci. Jeśli nie wybieracie tej możliwości, trzeba pójść 7 kilometrów do Vilanova de Garcia i kupić bilet na pociąg do Padron, który kosztuje około 3 euro. Nie ma możliwości dalszej wędrówki i to jest jedyny minus tego szlaku.
Droga duchowa to piękna natura, czas na przemyślenia i podążanie szlakiem św. Jakuba. Mimo ostatniego odcinka w pociągu zdecydowanie warto wybrać Variante Espiritual. Po co spieszyć się do Santiago? W końcu liczy się Camino 

Skąd taka gra? Otóż zwykle papryczki z Padrón charakteryzują się słodkim smakiem o orzechowej nucie. Jednak jakieś 10-20 % produkcji zaskakuje swoją ostrością (siedząc przy stole, od razu widać, u kogo ubiegać się o piwo – fakt potwierdzony). I nigdy nie wiadomo, która zielona papryczka będzie ostra. Stąd słynne galicyjskie powiedzenie: „Os pementos de Padrón, uns pican e outros non”, co znaczy: „Papryczki z Padrón, jedne pikantne, inne nie”.
No dobra, niektórzy upierają się, że są w stanie odróżnić te pikantne bez ich smakowania. Znalazłem wypowiedź producenta, który mówi, że mają one twardszą skórkę, nieco innych kształt i zapach. Sama ostrość zależy od ilości otrzymywanego słońca oraz wody: dla przykładu, roślina może dać więcej pikantnych papryczek, jeśli będziemy zraszać również jej liście, a nie tylko podlewać przy pniu. To by wyjaśniało, w jaki sposób zakonnicy w klasztorze w Herbón byli w stanie wyprodukować z pimientos słoiczek zarówno słodkiej, jak i ostrej konfitury.

Klasztor w Herbón stoi u początków słynnego tapas. Franciszkańscy misjonarze przywieźli nasiona z Meksyku, dziś zaś wiemy, że krajem ich pochodzenia jest prawdopodobnie Boliwia. W XVI wieku pimientos del Padrón pojawiły się więc w Galicji, na początku hodowane wyłącznie przez braci. Później franciszkanie rozdawali nasiona wszystkim sąsiadom, aby zwalczyć głód w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Do dziś mieszkańcy Herbón żyją właściwie z hodowli pimientos.
Dziś zielone papryczki hodowane są również w innych regionach Hiszpanii, dlatego, aby je rozróżnić, te pochodzące z Galicji nazywane są Pimientos del Herbón. Jeśli będziecie przechodzić przez te tereny, nie przegapicie rozległych pól uprawnych. Zajrzyjcie wtedy koniecznie do klasztoru w Herbon, gdzie znajdziecie schronisko dla pielgrzymów oraz wyrabianą przez zakonników konfiturę: polecam pikantną, z serem jest wspaniała!

Kluczem do zrozumienia jest Padrón. Według legendy to właśnie tutaj przybiła łódź niosąca ciało św. Jakuba z samej Jerozolimy. Ale zacznijmy opowieść od początku.
Jak wiemy, św. Jakub Starszy jako pierwszy głosił Dobrą Nowinę w Hiszpanii. Jednak po niewielkich osiągnięciach wrócił do Jerozolimy, gdzie też sprawował funkcję biskupa. Następnie został ścięty mieczem przez Heroda Agryppę w czasie pierwszego prześladowania chrześcijan.
Po opanowaniu Palestyny przez Arabów relikwie św. Jakuba zostały przeniesione przez jego uczniów do Hiszpanii. Legenda głosi, że po przeniesieniu go na wybrzeże umieścili ciało w kamiennej łodzi. która następnie została przeniesiona na wybrzeże Galicji, gdzie uczniowie załadowali ją na statek i spłynęli rzeką Ulla aż do samego Padron. W kościele nad rzeką nadal znajduje się kamień, do którego podobno został przywiązany statek, a wzdłuż samej rzeki jeszcze w średniowieczu zostały postawione charakterystyczne, galicyjskie krzyże, które składają się na najstarszą, wodną drogę krzyżową.

Dalszy ciąg legendy mówi, że lokalna królowa Lupa zorganizowała zaprzęg wołów, który zawiózł ciało świętego w miejsce, w którym pogrzebali go uczniowie i gdzie później zbudowana została katedra Santiago de Compostela.
Można więc śmiało powiedzieć, że ostatni odcinek szlaku portugalskiego jest najstarszym i najważniejszym etapem Camino, gdyż wędrujemy drogą, którą kiedyś przemierzali uczniowie wraz z ciałem św. Jakuba.

W Padrón znajduje się również Wzgórze Jakubowe, z którego Apostoł nauczał mieszkańców miasta, noszącego wówczas nazwę Iria Flavia. Żeby tam dotrzeć, wystarczy przejść na drugą stronę mostu i idąc za znakami, wspiąć się po schodkach wiodących na szczyt. Znajduje się tam kilka głazów, a na ich szczycie figura św. Jakuba. Kolejna legenda głosi, że aby udowodnić, iż jest się prawdziwym pielgrzymem, należy przecisnąć się między głazami, które odpowiadają kolejno Piekłu, Czyśćcu i Niebu. Jeśli chodzi o mnie, test zdany! Choć o mało co nie utknąłem w Czyśćcu.
Na wzgórzu znajduje się również źródełko wody, która podobno wytrysnęła ze skały, po tym jak Jakub, widząc zatwardziałość mieszkańców w sprawie wiary, uderzył laską w tę właśnie skałę.
Trochę historii zachęciło Was, aby wybrać portugalski wariant Camino? ^^

hdr
31.07.2017 Podróże bez paszportu- Z Mikołajem Wyrzykowskim w Rzymie, Prowansji i Camino de Santiago cz.1
01.08.2017 Podróże bez paszportu- Z Mikołajem Wyrzykowskim w Rzymie, Prowansji i Camino de Santiago cz.2
02.08.2017 Podróże bez paszportu- Z Mikołajem Wyrzykowskim w Rzymie, Prowansji i Camino de Santiago cz 3
03.08.2017 Podróże bez paszportu- Z Mikołajem Wyrzykowskim w Rzymie, Prowansji i Camino de Santiago cz.3
04.08.2017 Podróże bez paszportu- Z Mikołajem Wyrzykowskim w Rzymie, Prowansji i Camino de Santiago cz.4
]]>