Zacznijmy od tego, że Galicja jest jednym z regionów Hiszpanii, gdzie do każdego zamówionego kieliszka wina lub szklanki piwa nadal dostaje się tapas. Co to takiego? Ano, etymologicznie słowo to wzięło od „una tapa”, czyli „przykrywka”. Historia mówi, że król Alfonso XIII udał się kiedyś z oficjalną wizytą do prowincji Cadiz. Tam zatrzymał się w pewnej miejscowości, gdzie poprosił o kieliszek słodkiego wina jerez. Tego dnia wiał silny wiatr i drobny pył z ziemi wirował w powietrzu, więc aby nie wpadł do wina kelner szybko znalazł kawałek chleba i wraz z plasterkiem jamon serrano przykrył nią kieliszek. Na pytanie króla, co to takiego, odpowiedział właśnie: „una tapa”. Następnie król poprosił o kolejne jerez wraz z „tapa”, a za jego przykładem poszła cała świta.

Tradycja ta na tyle zakorzeniła się w kulturze hiszpańskiej, że Alfonso X „Mądry” polecił, by w dobrych kastylijskich domach nie serwowano wina bez tej przekąski. A „Mądrym” nazywany był dlatego, że w trakcie picia (w celach leczniczych), konsumował właśnie takie małe kanapeczki.

Od tego czasu zwyczaj się rozrastał i dziś w Hiszpanii z przyjaciółmi najlepiej umówić się wieczorem na „tapear” lub „ir de tapas” : nie oznacza to siedzenia w jednym barze, wręcz przeciwnie, celem jest przechodzenie wciąż do nowych lokali i próbowanie nowych rzeczy. I najważniejsze, razem. Na szlaku tapas zawsze jest się w dobrym humorze.

Jesteśmy więc wieczorem na starówce w Santiago. Dokąd pójść? Knajp nie brakuje, zwłaszcza na Rua Franco, stąd też wzięło się powiedzenie, że warto tutaj zrobić swego rodzaju rajd Paryż-Dakar (wyjaśnienie na zdjęciach). Tymczasem ja przedstawię swój własny szlak tapas w Santiago:


Po zrobieniu małego rozeznania jako pierwszy na moim celowniku znalazł się położony nieco na obrzeżach Cafe Bar Avion. Był akurat piątek, a wyczytałem, że podobno w każdy piątek właśnie jako darmowe tapas serwowany jest… krab. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem więc pójść i sprawdzić. Na miejscu okazało się niestety, że owszem, podawano kiedyś kraba, jednak dwa lata temu zmienili się właściciele i od tego czasu ta tradycja nie jest już kontynuowana. Kiedy z kolegą mimo wszystko usiedliśmy i zamówiliśmy piwo, kelner wyjaśnił, że ma tylko trzy rodzaje tapas… a zaraz potem dodał, że nie wyjdziemy, jeśli wszystkich nie spróbujemy. Tak więc zamówiliśmy po prostu „una cana”, a on, kiedy tylko kończyliśmy jedną przystawkę, zaraz przynosił kolejną, pytając, jak smakuje. No i widzicie, tak właśnie wygląda wyjście do baru w Galicji.


Niedaleko, też na nowym mieście, znajduje się uliczka pełna barów i tam warto zajrzeć choćby do stylowego Bar Latino. Zaraz obok warto tez wpaść do Cerveceria Internacional, gdzie maja ogromny wybór piw. W tej dzielnicy ceny są niższe, niż w ścisłym centrum: już za mniej niż dwa euro można dostać piwo lub wino, a do tego oczywiście tapas, które czasem jest tylko zielonymi oliwkami oraz chipsami w misce, a czasem potrafi naprawdę zaskoczyć jako miniaturowe danie.

Na starówce jest kilka barów, które od lat specjalizują się w serwowaniu jednego, konkretnego „tapa”: w Bar Trafalgar dostaniemy mejillones, czyli małże w ostrym sosie serowym (a w automacie płytowym za 1 euro puścimy swoją ulubiona piosenkę); Abella chwali się na cztery strony świata, że podaje prawdziwy kawałek mięsa z krokodyla; Orella zaś słynie, jak sama nazwa wskazuje, ze świńskich uszek oprószonych ostrą papryką. Podobno kiedyś Ernest Hemingway zajrzał do Santiago i w jednej restauracji podano mu właśnie świńskie ucha, które tak mu smakowały, że domawiał wciąż kolejne talerze, aż w końcu zapytał się, co to takiego… i wszystko zwrócił.


Włócząc się nocą po Santiago nie możecie przejść obojętnie obok kultowego Bar Orense, które kusi najniższymi cenami w mieście: czarkę (bo właśnie tak je podają) wina stołowego dostaniecie tutaj za jedyne 70 centów. A do tego orzeszki, bo przecież, jak polecił Alfonso X „Mądry”, wina samego serwować nie można.



W innych knajpach, zależnie od dnia, możecie dostać najróżniejsze rzeczy: od najzwyklejszego kawałka chleba z jamon serrano, przez croquetas, hiszpańską tortillę, empanadas… aż po coś tak oryginalnego, jak ryż z kalmarami w sosie własnym. Wpadłem do tego baru zupełnie przez przypadek, i to też jest dobra taktyka: warto powłóczyć się po mieście, zajrzeć tu, zajrzeć tam, przysiąść, pójść dalej. Wystarczy dać się ponieść, a zawsze znajdziemy coś nowego. To oznacza właśnie ir de tapas.


Restauracją, do której wracałem, jest San Clemente. Jeśl chcecie zamówić kieliszek dobrego, białego wina (z których słynie Galicja: Albarino, Godello, Ribeira), a jednocześnie zjeść pełnoprawny posiłek, pójdźcie właśnie tam. Więcej chyba nie muszę mówić, reszta na zdjęciach. A więc: chodźmy, a tapear!


PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, wieczory z tapas mogą się kończyć tradycyjnymi galicyjskimi tańcami o północy na placu przed katedrą 
W ostatnim czasie mój rytm dnia stał się bardzo ułożony: prawie każdego poranka spacerowałem budzącymi się do życia uliczkami Santiago (białe mury kamienic pięknie wyglądają w bladym słońcu), po chwili zawsze znajdująć kawiarenkę, w której siadałem, by czytać jedną z rozpoczętych książek, otoczony głosami innych ludzi, krokami pielgrzymów oraz niekiedy dobiegającą z niedalekiego placu muzyką. Lepszego początku dnia chyba nie mogłem wymyślić.
Jeśli kiedyś również będziecie chcieli spędzić parę poranków w Santiago, przedstawiam moją subiektywną listę kawiarenek:
Cafe Literarios to położona przy samej katedrze kawiarenka: idealny wybór, jeśli nie mamy ochoty się zastanawiać i szukać gdzieś dalej. A tym bardziej, jeśli akurat jest nas więcej, gdyż można usiąść na zewnątrz ze świetnym widokiem na Plaza de la Quintana de los Muertos. Parę razy zaszedłem tu z grupą pielgrzymów. Do każdej kawy podawany jest zwykle mały rogalik i churros gratis.


Cafe Casino to ponad stuletni lokal, który niegdyś z kasyna został zamieniony w kawiarenkę. Dosyć drogi i ekskluzywny, ale wnętrze jest tego warte.

Cafe Bar Derby to kolejna stara, założona w 1929 kawiarenka, w której również zachowano wystrój z epoki. Specjalnością są tutaj podobno churros con chocolate, choć osobiście nie próbowałem: wolałem zostać przy mojej Churreria San Pedro, która leży akurat na camino, po drodze do katedry, więc warto tam wpaść na śniadanie.


Jeśli już jesteśmy przy śniadaniu: tak jak churros con chocolate można dostać wszędzie w Hiszpanii, tak czymś, co trzeba koniecznie spróbować w Santiago, jest Tarta de Almendra. Na uliczkach spotkacie przynajmniej kilka sklepików Casal Coton, do których można wstąpić na degustację ciasta migdałowego oraz innych ciasteczek. Ale to w Pasteleria Mora jadłem chyba najlepszy kawałek Tarta de Santiago: na cieniutkiej warstwie ciasta francuskiego znajduje się masa z wyłącznie trzech składników, czyli migdałów, jajek i cukru. Jose Mora był pierwszy cukiernikiem, który już wtedy znane ciasto (wypiekały je siostry klauzulowe mieszkające przy Plaza de la Quintana de los Muertos i rozkoszowało się nim całe miasto) zaczął oznaczać krzyżem św. Jakuba. Stara receptura została zachowana do dziś.


W Cafe Tertulia (tak, przyznam się, musiałem sprawdzić, jak wygląda najlepsza kwiarenka Santiago według tripadvisor) panuje świetna, tworzona przez kelnerów atmosfera; przyjemnie jest więc usiąść w stylowym wnętrzu, zamówić kawę z mlekiem (pyszna!), do której jako dodatek podawane jest brownie, w razie głodu poprosić jeszcze o pancakes, a następnie wspiąć się z powrotem w stronę katedry. Uwielbiam tę dzielnicę, położoną na zboczu pod Hostal de los Reyes Catolicos.


Ale dobrze jest też wracać, nie szukać wciąż czegoś nowego, tylko po znalezieniu idealnej kawiarenki wracać tam do rana, siadać w ogrodzie, kontynuować czytanie książki i od tej samej kelnerki zawsze zamawiać cafe con leche y con bailey’s z kawałkiem biszkoptu. Tak, kawiarenka przy Hotel Costa Vella to mój mały raj w Santiago. Jest cudowna. Wewnątrz z głośników płynie klimatyczna muzyka, a ogród tchnie wprost magicznym spokojem. Można usiąść wśród zieleni, plusku fontanny i latających wokół wróbelków i tak spędzić poranek… by wrócić znów kolejnego dnia. I kolejnego. Bo czy potrzeba czegoś więcej?


Jak widzicie, dobrze jest pielgrzymować do Santiago, ale warto też tutaj przez chwilę pomieszkać 


Jeśli mielibyście ochotę zamówić moje dwie książki ze zdjęcia o Camino de Santiago, zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Wędrobajka dostępna jest TUTAJ.
Tomik poezji zaś TUTAJ.
]]>
Początek fiesty hucznie ogłasza się fajerwerkami. Od późnego popołudnia wszyscy zbierają się na Plaza de Obradoiro, aby na pół godziny przed północą zobaczyć pokaz iluminacji świetlnych na Concello de Santiago, które ukazują historie miasta oraz życie św. Jakuba. Ogromny tłum czekał na placu dobrych parę godzin, aby zobaczyć sztuczne ognie wystrzeliwujące w niebo nad katedrą: fajerwerki krzyżujące się nad naszymi głowami przypominały gwiazdę, która kiedyś wskazała grób św. Jakuba; a później, w miarę gdy mnożyły się na ciemnym niebie, stawały się jak Droga Mleczna – odbicie Camino de Santiago, wiodącego poprzez różne ścieżki, zdarzenia i ludzi aż do katedry.





rzez pół godziny stałem z szeroko otwartymi ustami i patrzyłem na Campus Stellae, czyli właśnie Pole Gwiazd tworzone przez fajerwerki. Pamiętam, jak trzy lata temu nie udało mi się dostać na Plaza de Obradoiro. 25 lipca tego roku już tam byłem. A więc wszystko w moim Camino powoli się dopełnia…


O północy oficjalnie zaczyna się fiesta. Tłumy ludzi rozchodzą się z Plaza de Obradoiro do knajp i barów, których nie braknie na Starym Mieście. We wnętrzach wszystkie miejsca pozajmowane, więc zabawa przenosi się na ulice. Niektórzy inna na Diabelski Młyn oraz inne atrakcje zainstalowane w Parque de Alameda. Zdaje się, jakby tej nocy miasto miało w ogóle nie zasypiać.
Tymczasem o 10 rano następnego dnia, czyli 25 lipca, zaczyna się uroczysta procesja i suma odpustowa. Ponad godzinę przed kolejka do katedry już ciągnie się przez kilka ulic i placów miasta – może co niektórzy nawet nie wrócili z fiesty? W każdym razie Santiago jest jedynym do tej pory miastem, w którym widziałem takie tłumy czekające na Mszę św.

Po celebracji w katedrze wszyscy znów wylewaja się na uliczki Santiago, którymi przechodzi procesja Wielkogołwych. Znów zapełniają się restauracje, bary, kawiarenki, na nowo tworzą się kolejki do lodziarni… i tak świętowanie będzie trwało przez kolejne dni!




Jakiś czas temu zdyszany pielgrzym wpadł do albergue, prosząc o nocleg. Cały uśmiechnięty wyjaśnił, że to jego trzecie Camino. Zapytałem, kiedy w takim razie przeszedł pierwsze, na co on odparł z rozbrajającą szczerością, że w tym roku: zrobił szlak francuski, później północny, a teraz portugalski. I chyba za parę dni zacznie Via de Plata. Tak, są więc i tacy, którzy po dotarciu do celu wracają na początek Drogi.

Z samego Santiago prowadzi jednak kilka szlaków specjalnie dla tych, którym jeszcze za mało i którzy chcieliby „tuptać dalej”. Jak to ujęła jedna znajoma: „Wyznaczyłam sobie jak cel Finisterre. No więc tuptam.”. Proste, prawda? Nie ma się nad czym zastanawiać.
Ja ostatnio wybrałem się do Padron. Poniekąd z sentymentu, jako że rok temu wraz z tatą przechodziliśmy tamtędy podczas naszej wyprawy; ale również dlatego, że Padron może stanowić cel pielgrzymki: to miasto, do którego według tradycji przypłynęli uczniowie Jakuba wraz z jego ciałem. Dziś można zobaczyć kamień, do którego podobno przycumowali łódź. Wedle tej historii odcinek Padron-Santiago jest więc najstarszym szlakiem pielgrzymkowym, na którym dosłownie idzie się po śladach św. Jakuba. Ponadto, w pobliskim Iria Flavia znajdowała się kiedyś siedziba biskupa, dopóki nie została ona przeniesiona do Santiago po odkryciu grobu Apostoła.
Aby dotrzeć do Padron, wystarczy kierować się niebieskimi strzałkami, które z Santiago prowadzą aż do Fatimy.




Za przejście szlaku Santiago-Padron otrzymuje się w albergue municipial dokument zwany „Pedronia”. Podobne dokumenty są wydawane w Finisterre oraz Muxia, jako że również są to ważne miejsca pielgrzymkowe.

Po dotarciu do Santiago na pewno więc warto udać się dalej: 25 km trasa do Padron jest bardzo ładna, na miejscu warto spróbować słynnych zielonych papryczek, a następnie wrócić pociągiem. Jednak Camino to nie tylko „tuptanie”. Czasem „dalszą drogą” może być również praca w albergue, czyli przyjmowanie pielgrzymów. To przejście od Wędrówki do Spotkania.
Na pewno jeszcze napiszę o spotkaniach w albergue 
Mikołaj
Pozdrowienia z polskiego schroniska Monte do Gozo!

Wszystko dzieje się w nocy z 23/24 czerwca. Nie może zabraknąć grillowanych sardynek, churrasco (żeberka-jak już pisałem, hiszpańska fiesta to bolesny czas dla wegetarian), sangrii i płonącej queimady, czyli przygotowywanego w kociołku alkoholu aguardiente z pomarańczami, ziarnami kawy i cukrem-niektórzy wierzą, że kiedyś przygotowywany był przez czarownice, i to one przekazały recepture-zaklecie. Wieczorem rozpala się grille, w miastach organizowane jest też zbieranie ziół, zalewanych później woda, której używa się do rytualnego obmycia twarzy. Gdy zaczyna zmierzchać i opada upał, ludzie wychodzą, by jeść, pić i gawędzić, wychodzą też grupy lokalnych tancerzy i muzyków. Gdzie ma miejsce fiesta? Na każdej ulicy! Jeśli nie wiesz, dokąd iść, kieruj się muzyką lub dymem.


O północy skacze się przez ogniska nieparzystą ilość razy, żeby według dawnych wierzeń odgonić złe duchy. I znów wypija się kubek queimady, i wędruje się od fiesty do fiesty, tańcząc między cichymi a rozkrzyczanymi ulicami Santiago… A jeśli dotrwa się do rana, można zobaczyć, jak tańczy wchodzące nad katedrą słońce.




Tak naprawdę nie jest to oczywiste pytanie i każdy, jak w wielu sprawach, dokłada do niego swoją własną teorię. W zeszłym roku na Camino Portugues spotkałem kobietę, która opowiadała o tym, jak nie podoba jej się Santiago de Compostela. „Bardzo dużo przeżyłam w czasie drogi”, mówiła, „Ale samo Santiago… byłam rozczarowana. Tłumy pielgrzymów, budki ulicznych handlarzy…”. No właśnie. Pytanie „czego szukasz?” nieustannie odbija się echem w trakcie wędrówki.
Jej punkt widzenia łączy się z hasłem, które słyszałem już na moim pierwszym Camino i które często spotyka się w sklepikach z pamiątkami w Santiago: „droga jest celem”. Sam lubiłem powtarzać te słowa, ale w późniejszym czasie przyszła do mnie myśl, że przecież na tym nie może się kończyć. W porządku, droga jest celem, jej spełnienie można odnajdywać w każdym kroku, ale co dalej? Co z Santiago? Czy Camino miałoby sens, gdyby nie zmierzało do grobu św. Jakuba? Dla mnie to właśnie było największym duchowym doświadczeniem. Bez tego, jaki byłby sens pielgrzymowania? I co to znaczy być pielgrzymem?
Zadaję dużo pytań, ale spokojnie, nie będę na nie tutaj odpowiadał. Wystarczy się nad nimi zastanowić. Najlepiej w czasie drogi. Tak, najlepiej „wychodzić” pewne pytania.

Kiedy więc kończy się Camino? U grobu św. Jakuba, z pewnością. Ale dla niektórych trochę dalej – jeśli chodzi o przestrzeń, ale i czas. Zdaje mi się, że kluczowe jest dopełnienie doświadczenia Drogi. Ktoś może osiągnąć pełnię za pierwszym przejściem, inna osoba będzie potrzebować kilku szlaków. Bo nie wystarczy po prostu iść, trzeba się otworzyć, odważyć wyjść na pustynię i nasłuchiwać wołania. Inaczej wciąż będzie się wracać do Drogi, tak naprawdę od niej uciekając. Bo najtrudniejsze Camino zaczyna się po dojściu do Santiago, kiedy trzeba zadać sobie pytanie: co dalej? Dlatego niektórzy nadal włóczą się różnymi szlakami, żyją na Camino… czy są pielgrzymami?
To ogólne, zanotowane na szybko przemyślenia, ale czułem, że muszę się nimi podzielić. Jeśli chodzi o mnie, wędrówka nadal trwa: poprzez wydanie „Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni”, tomiku poezji pt. „Rozmowy w drodze”, spotkania na temat książek i rozmowy właśnie… A teraz dwa miesiące lata, które właśnie spędzam na Monte do Gozo, polskim albergue. Mieszkam tuż przy Santiago: sercu wędrówek moich ostatnich lat. Choć nie idę, nadal jestem trochę jak pielgrzym. I czuję, że moje doświadczenie się dopełnia. Cudowne uczucie.
Dokąd dalej?
Mikołaj

Już poranek na La Boqueria (najsłynniejszym targu, o którym pisałem TUTAJ) sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Spacerując między kolejnymi stoiskami, masz ochotę spróbować wszystkiego: od empanadas (kształtem przypominających nasze pierogi) z kilkunastoma rodzajami farszu, poprzez wszelkie przystawki z owocami morza, aż po klasyczne patatas bravas, pan con tomate czy placek coca na słodko lub wytrawnie. Są i bocadillos, czyli hiszpańskie kanapki: z queso, jamon iberico, calamares albo klasycznie z tortilla con patatas (hiszpańskim omletem – tak, również bogatszym niż ten francuski). Po wyjściu z La Boqueria barów oferujących te przysmaki jest zatrzęsienie. Jeśli ktoś szuka najtańszych opcji, kanapka z tortilla con patatas w piekarni 365 choćby koło targu św. Katarzyny kosztuje zaledwie 2 euro. Osobiście polecam również knajpkę Conesa Entrepans na placu San Jaume, która oferuje bardziej wyszukane bocadillos, również dla wegetarian i wegan.


Jeśli już znaleźliśmy swoje bocadillo, czas na deser. Można chwycić coś w piekarni po drodze (koniecznie trzeba sprobowac turron, słynny hiszpański słodycz z miodu i migdałów – znam to również z Prowansji, a tutaj warto posmakowac zwlaszcza z crema catalana, polecam sklep przy Sagrada Familia) albo skierować się prosto do Museo de Xocolate (Muzeum Czekolady). Dla jej fanów to miejsce obowiązkowe: nawet bilet jest tutaj kawałkiem gorzkiej czekolady! Można poznać jej historię, zobaczyć ludzkich rozmiarów rzeźby, a na koniec wypić jedną gorącą filiżankę. Tuż obok znajduje się szkoła cukierników: fascynujące jest przystanąć chwilę i obserwować, jak młodzi adepci sztuki cukiernicznej tworzą swoje słodkie dzieła.



Jeśli tak jak ja uwielbiacie stare kawiarenki (mustbe w każdym mieście), w których bywali artyści z epoki, a przy tym czytaliście „Cień wiatru” Zafona, koniecznie wejdźcie do Els Quatre Gats, gdzie bywał Picasso i Gaudi, a koncerty fortepianowe dawał Isaac Albeniz.
Gdy zaczyna zmierzchać, a nasza energia do wędrówek po mieście również dochodzi do granic, warto zajrzeć do jednego z bar a pintxos: to niewielkie kanapeczki nadziane na wykałaczkę, które pochodzą z Kraju Basków, a dokładnie z San Sebastian. W tamtejszych restauracjach wystawiało się takie małe porcje jedzenia, by zachęcić przechodniów do wejścia do restauracji. Uwaga uwaga, to nie są tapas! W odróżnieniu od tych zmniejszonych porcji posiłku, które podaje się gratis do piwa, pintxos to kunsztownie przygotowane i udekorowane przystawki. Zamawia się je niezależnie od napoju, kosztują zwykle około dwóch euro, a na koniec po prostu barman liczy wykałaczki, które zostały na talerzu.


Nie wiem, jak Wy po tych zdjęciach, ale mi od czasu zajęcia miejsca przy barze to wybrania jednego pintxos minęło sporo czasu (oczywiście) na zastanawianiu się. Wniosek? Najlepiej wziąć od razu kilka. I kieliszek wina (nie sangrii, to dla turystów).
Uważajcie też na paellę: warto znaleźć dobrą knajpkę i zapłacić trochę więcej za naprawdę dobrą. I jeszcze jedno: paelli nie je się samemu, trzeba ją dzielić. Ktoś chętny przy następnej okazji?^^
Mikołaj

Jest przytulony do La Rambla, głównej alei stolicy Katalonii, gdzie podobno o każdej porze dnia znajduje się tysiąc turystów, kilkadziesiąt handlarzy oraz setka kieszonkowców. Pierwsze wzmianki o handlu mięsem (bo to nim sie tutaj handlowalo) na placu La Boqueria pochodzą już że średniowiecza. Jednak targowisko, jakie znamy dziś powstało w XIX wieku na miejscu klasztoru karmelitanskiego, spalonego na skutek zamieszek w czasie nocy swietojanskiej. Postawiono metalowe konstrukcje i zaczęto sprzedawać mięso, ryby… A dziś i wszystko inne, czego przechodzący La Rambla mógłby sobie zamarzyć.
Wiszą więc nogi jamon serrano. Dużo nóg, ich zapach obezwladnia już na samym wejściu. Są też koktajle owocowe. I bary, w których można zamówić piwo, kawę, coś do jedzenia… Na pewno warto wstąpić, najlepiej jednak z rana. A jeśli wolicie targi, na których raczej bywają mieszkańcy miasta, wejdźcie choćby na market San Antonio. Tymczasem zobaczcie oszałamiające bogactwo i różnorodność La Boqueria na zdjęciach:





„Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni” to wędrobajka dla dzieci i dorosłych opowiadająca o chłopcu, który wraz ze swoim wiernym psem Tutti wyrusza na szlak św. Jakuba, aby dorosnąć. Myślę, że podobnej książki o Camino w księgarniach nie znajdziecie
A gdzie można jej szukać?
Powieść dostępna jest w m.in. na Bonito.pl, motyleksiazkowe.pl oraz w toruńskich księgarniach. Najłatwiej oczywiście zamówić ją poprzez stronę Wydawnictwa Rudy Smok, a więc klikając TUTAJ.
A jeśli chcielibyście jeszcze więcej dowiedzieć się o książce, zajrzyjcie na strony patronów medialnych, którzy już o niej napisali:
Niedziela „Głos z Torunia”
Miesięcznik „Poznaj Świat”
Życzę Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! A może Ty miałbyś ochotę przejść wraz z moją książką kolejnych 365 kilometrodni? Zastanów się nad tym 
Mikołaj



]]>
To absolutny klasyk i przykład na to, w jaki sposób Hiszpanie potrafią przygotować proste, odżywcze i smaczne danie. Jest wiele historii na temat jej powstania: jedni mówią, że jest inspirowana daniami przyrządzanymi przez Inków (od nich na pewno przywieziono ziemniaki); inni, że została wymyślona w czasie oblężenia Bilbao w XIX wieku. Tortilla jest chłopskim posiłkiem, który kobiety przygotowywały na mężczyzn pracujących na roli. Stanowi ulubione danie Sancho Pansy, a jej przygotowanie jest szczegółowo opisane w Don Kichocie.
W Internecie znajdziecie wiele wersji, ale generalnie w przeciwieństwie do paelli czy salsy pomidorowej, tortilla española przygotowywana jest raczej tak samo w całej Hiszpanii: jeśli macie na nią ochotę, potrzebne wam będą jajka, ziemniaki, cebula i oczywiście oliwa z oliwek. Nie jest to polski omlet z mlekiem i mąką, przypominający gruby naleśnik; ani tez francuski, lekki i wymagający wielkiego wyrafinowania. Tortilla jest prostym i porządnym daniem, w końcu to kuchnia hiszpańska!
Jak już pojmiemy podstawy, do środka omleta można dorzucać inne składniki wedle własnej fantazji. Najpierw jednak przedstawię swój sposób na przygotowanie tortilla española. Kiedyś pierwszy raz ją jadłem, usłyszałem że w trakcie smażenia trzeba myśleć o Fryderyku Nietzsche. Sprawdźcie, może działa 

Składniki (na 3-4 osoby):
duża cebula
350/400 g ziemniaków
3/4 jajka (zależy od wielkości)
oliwa z oliwek, sól pieprz
Podgrzejcie oliwę na patelni (nie żałujcie jej), a następnie wrzućcie na chwilę na mocny gaz pokrojoną w cienkie plasterki cebulę. Zmniejszcie gaz, niech stanie się złota i słodka w zapachu. W tym czasie obierzcie i pokrójcie ziemniaki: przekroić wzdłuż i potem kroić w poprzek na półcentymetrowe plasterki. Gdy cebula będzie gotowa, dorzućcie ziemniaki na patelnię. Kilkanaście minut zajmie, zanim się usmażą, w razie potrzeby dodawajcie oliwy. Na koniec dorzućcie sól i pieprz dla smaku. Ja dodałem również cząber.
Roztrzepcie w dużej misce trzy lub cztery jajka ze szczyptą soli oraz ewentualnie kurkumą i odrobiną ostrej papryki. Wrzućcie do miski ziemniaki i cebulę za patelni, pomieszajcie. Konsystencja nie może być zbyt luźna, ani też zbyt ziemniaczana. Dlatego też podaję przybliżone ilości, najlepiej jak każdy wypracuje własne. Sancho Pansa dla przykładu dawał dwa duże ziemniaki, trzy jajka, cebulę i boczek.
Wrzućcie masę ponownie na patelnię (musi na na niej być odrobina oliwy) i smażcie pod przykryciem na średnim ogniu przez kilka minut. Odlepiajcie brzegi od patelni, tortilla musi swobodnie się na niej poruszać. I teraz następuję najtrudniejsza część: na pokrywce albo dużym talerzu przewróćcie omlet na drugą stronę. Jeszcze kilka minut smażenia i gotowe!
Taką tortillę można podawać na ciepło z sałatą lub czymkolwiek innym, ale też i na zimno, choćby w formie bocadillos albo jako tapas. To idealne danie, które można zabrać w drogę czy zjeść w czasie wędrówki. Polecam studentom: to jedna z rzeczy, które raz przygotowujesz, a potem jesz przez kilka dni, potwierdzam
A jeśli akurat uczycie się o Nietzsche…
Mikołaj
