Zachwyt przychodzi niespodziewanie, zwykle kiedy postanawiam powłóczyć się trochę bez żadnego konkretnego celu. Uświadamiam sobie wtedy, że nadal są zakątki, których nie znam. Aix, jako miasto tysiąca fontann, zawsze ma do zaoferowania kolejny uroczy mały plac, na którym można przysiąść i odpocząć przy plusku wody. Albo fasadę kamienicy, która uwodzi pnącym się bluszczem oraz postawionymi na parapecie kwiatami. Albo, co odkryłem ostatnio, rzeźbę św. Jakuba-pielgrzyma na rogu ulicy!
Jeśli włóczę się leniwym porankiem, zawsze zaglądam na któryś z lokalnych targów. Gawędzę ze sprzedawcami, obserwuję kupujących, smakuję konfitury z fig, miodu lawendowego, tapenade z czarnych oliwek… Smaki, kolory, zapachy oraz szum rozmów dokoła na nowo mnie odurzają, i leniwy poranek rozciąga się na resztę dnia, a nawet na lato, które tutaj spędziłem: wspomnienia z pierwszych doświadczeń w Aix zawsze powracają przy ponownym odkrywaniu miasta. Zatracam się w czasie, pięknie oraz wąskich uliczkach, które zawsze stroją się inaczej przy różnych porach dnia i nocy.
W czasie tych dwóch lata sporo nasłuchałem się narzekań na temat Aix en Provence: jako że to miasto („perełka Prowansji”) zbyt wyniosłe, zbyt turystyczne, drogie, ludzie są powierzchowni i chodzą z zadartymi nosami itp. itd. To prawda, i pewnie się ze mną zgodzicie; wystarczy jednak jednego wiosennego, słonecznego dnia wybrać się na spacer…
Albo zrobić sobie sjestę w Parc Jourdan po zakończonej sesji 









Sama nazwa nawiązuje do symboliki światła, która w Polsce pozostała najważniejsza. Świece znajdują się u korzeni tego święta, które obchodzi się 40 dni po Bożym Narodzeniu. W czasach starożytnych mniej więcej w połowie lutego Rzymianie urządzali procesje ze świecami na cześć boga Pan, pół-kozła pół człowieka, który chronił pasterzy oraz ich owce. W roku 472 papież Gelazjusz I postanowił schrystianizować obchody święta, nadając mu ewangeliczny wymiar: świece miały nawiązywać do fragmentu Pisma, w którym Symeon określał Jezusa jako „światło na oświecenie pogan i chwałę Izraela”. W ten sposób zaczęto celebrować ofiarowanie Jezusa w świątyni.
W Polsce zanosimy świece do domówi rozpalamy od nich domowe ognisko, które ma budować więzi rodzinne i chronić przed złem (jak Matka Boska odpędzająca stado wilków). Tego dnia światło jest ważne w jeszcze innym wymiarze: Amerykanie zastanawiają się, czy świstak zobaczy swój cień; również dla Francuzów słońce 2 lutego oznacza, że zima zbyt szybko się nie skończy. Wiąże się z tym parę powiedzeń ludowych, jak ” S’il fait beau et luit à la Chandeleur, l’ours se cachera encore 6 semaines”. Te przesądy chyba się nie pokrywają, bo świstak w Pensylwanii w tym roku zobaczył swój cień, co zapowiada jeszcze 6 tygodni zimy, zaś w Prowansji było pochmurno i deszczowo jak nigdy. Komu wierzyć? 

Powoli dochodzimy do sprawy naleśników. Niektórzy uważają, że jest to połączenie światła, Słońca i Jezusa, ale dla mnie to trochę naciągane. Bardziej wiarygodna jest informacja, że Gelazjusz I w czasie procesji ze świecami rozdawał biednym placki, które to przetrwały do dziś pod znaną formą. Powiedzmy sobie jednak szczerze: mało kto się teraz tym przejmuje. 2 lutego stał się Dniem Naleśnika, kiedy to podrzuca się okrągły placek na patelni, w lewej ręce trzymając monetę. Ma to przynieść powodzenie na cały rok, a samo jedzenie naleśników wedle porzekadła zapewnia dobre plony.

Ale na samych naleśnikach się nie kończy! Pozostały jeszcze pachnące wodą z kwiatów pomarańczy navettes, czyli twarde ciasteczka w formie łódeczek, które upamiętniają przybicie do brzegów Camargue trzech Marii (Maria Magdalena, Maria Salomea oraz Maria matka Jakuba). To tradycja czysto prowansalska. Co roku 2 lutego rzeźba Czarnej Madonny z klasztoru św. Wiktora (jedno z najstarszych miejsc kultu chrześcijańskiego w Europie) wnoszona jest procesyjnie aż do bazyliki Notre Dame de la Garde. Po drodze arcybiskup święci słynną ciastkarnię „Four des Navettes”, która kiedyś należała do klasztoru. Po skończonej procesji uczestnicy nie mogą sobą oczywiście odmówić choćby jednej navette!
Jeśli więc następnym razem będziecie jeść crepes lub navettes, zastanówcie się nad tym. Bo na naleśnikach się nie kończy. 
Mikołaj


Źródła:
http://madame.lefigaro.fr/cuisine/la-chandeleur-entre-origines-et-traditions-010217-129485
http://www.teteamodeler.com/culture/fetes/coutume-chandeleur.asp
]]>









Wesołych Świąt wszystkim!
Mikołaj
Zastanów się nad tym
]]>
Noc krótkich metraży. Czekałem na to cały tydzień, a nawet i od zeszłorocznej edycji Festival Tous Courts w Aix en Provence. Tym razem temat przewodni brzmiał: „Le monde est fou”. A więc będzie o szaleństwie, pomyślałem sobie. Dobra. Nie spodziewałem się jednak, że będą to najdziwniejsze i najbardziej zwariowane filmy, jakie widziałem w życiu. I nie wiem, czy to sprawa nocy i senności, ale w miarę upływu czasu krótkie metraże stawały się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości.
Więzień uważający się za Boga. Dwoje pracowników chłodni, którzy występują w programie telewizyjnym o najbardziej nieszczęśliwych ludziach. Walczące owce. Wiecznie głodny kameleon. Dziecko w świecie kukiełek i Donald Trump jako ogromny robot walczący z kogutem na granicy amerykańsko-meksykańskiej. 32 filmy, od północy aż do świtu. Szaleństwo. W połowie nocy, pół przytomny, pół śniący, zapominasz większość szczegółów z filmów, które zobaczyłeś wcześniej. Ale tu nie chodzi o pamięć do szczegółów ani krytykę. Liczy się wrażenie chwili, pewne emocje, myśl, wspólna zabawa całej sali.

„Nuit du court” to nie tylko krótkie metraże, ale wszystko, co dzieje się wokół: wieczór spędzony w „Le Next” przy kieliszku (lub kilku) wina oraz (tak, też kilku) porcjach sushi; długa kolejka, by wejść do kina; przerwy na kawę, herbatę, magdalenki i wymianę wrażeń; zupa cebulowa o trzeciej w nocy; croissants i pain au chocolat na pożegnanie o świcie. W tym roku to również śnieg, który padał już, kiedy wyszliśmy na zewnątrz w czasie pierwszej przerwy. Z początku drobny, nad ranem płatki śniegu nabrały rozmiarów, spadały z nieba ogromne i powolne. Aix budziło się do życia przysypane śniegiem.
Tej nocy kino zwariowało. Pogoda zwariowała, a za nią miasto i komunikacja miejsca. Tak, ja tez zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje dokoła. Kompletne szaleństwo.
Mikołaj

Przyznam się, że spośród zwycięskich obrazów obejrzałem zaledwie trzy. Mimo że spędzałem czasem całe popołudnia w salach kinowych, nie byłbym w stanie zobaczyć wszystkich. A tym bardziej wybrać spośród nich zwycięzcę. Może więc lepiej od razu przejdziemy do tego, co sam przeżyłem w trakcie tego tygodnia. Pełna lista nagrodzonych znajduje się TUTAJ.

Nothing happens – Michelle&Uri Kranot
Zacznijmy od wspomnianych trzech. Nagrodę Jury otrzymał irański „Retouch”, który ukazuje dwie rzeczywistości: tę powierzchowną, „poprawną”, oraz tę naszą, wewnętrzną, będącą kłębkiem sprzecznych uczuć, które przy najmniejszej okazji mogą wymknąć się spod kontroli. To portret małżeństwa, ukazany na chłodno i bez retuszu. Najlepszy Scenariusz został przyznany niemieckiemu, trzymającemu w napięciu „Die Besonderen Fähigkeiten Des Herrn Mahler”, który jako jeden z niewielu filmów festiwalowych osadzony został w przeszłości, a dokładnie w zachodnich Niemczech sprzed upadku muru berlińskiego. Młode Jury wybrało zaś koreański „Blues With Me”, który dla mnie składa się z dwóch kluczowych scen tańca: w pierwszej scenie agresja została przetłumaczona na taniec; w drugiej jest on momentem spokoju i błogości między ojcem a córką. Dwa różne uczucia, a ta sama muzyka i ten sam taniec. Niezwykłe wyczucie.

Blues with Me – Lee Hanjong

8 – Irina Guivan
Festiwal nie ogranicza się jednak do zwycięskich obrazów, które tutaj, na blogu, są jedynie tytułami. Dlaczego miałbym Wam o nich opowiadać, skoro trudno zobaczyć je poza festiwalem? I dalej: jak właściwie opowiedzieć o festiwalu? To coś równie niemożliwego jak każda inna forma pisania. A więc próbuję.
Co jest pięknego w Festival Tous Courts? Po pierwsze, to właśnie możliwość odkrycia wachlarza filmów z najróżniejszych krajów, czego normalnie nie mielibyśmy jak zrobić. To spotkania po seansach z artystami, tak jak z Iriną Guivan, reżyserką surrealistycznego „8”, która opowiadała o pracy nad ukazaniem usilnie i wciąż na nowo powtarzanych przez nas błędów. To wspólne zastanawianie się nad tym, co kryje się pod obejrzaną właśnie animacją. I przede wszystkim: to wspaniałe poczucie wspólnoty, czegoś, co was łączy, kiedy spotykacie się w sali kinowej czy przypadkowo rozmawiacie z kimś w kawiarence Le Next. To emocje, pojedyncze obrazy, słowa, które zostają w głowie. I które, tak jak sny, później trudno przekazać. Mogę jednak obiecać, że nadal będę próbował!
Mikołaj
Zdjęcia, oprócz ostatniego: Archiwum Festiwalu

Na Tofifest w Toruniu głównemu „On Air” zawsze (mam na myśli moją epokę) towarzyszył konkurs „Shortcut”. Pamiętam dokładnie dzień, w którym poszedłem na pierwszy pokaz filmów krótkometrażowych – wcześniej nie znałem zupełnie tego rodzaju kina. Równie wyraźnie pamiętam pierwszy film oraz awarię, która nie pozwoliła nam zobaczyć ostatniego tytułu w programie. I miałem teraz pisać o ceremonii rozpoczęcia 35 edycji Festival Tous Courts, ale w drodze do biurka zacząłem się zastanawiać: co właściwie pociąga mnie w krótkich metrażach?

Oczarowały mnie za pierwszym razem, a w miarę oglądania zza tego czaru wyłania się również pewne zrozumienie. W każdym krótkim metrażu jest poetycka próba przekazania jakiejś pełni w zaledwie paru obrazach. To trochę, jakbyśmy porównywali powieść i opowiadanie. Terry Pratchett pisał, że zawsze „płacił krwią za swoje opowiadania”. Nie da się przekazać całej historii w tak krótkim czasie. Trzeba raczej operować wrażeniami i pojedynczymi scenami, które odsyłają gdzieś dalej, do któregoś ze światów poza ekranem. Rzeczy niedopowiedziane pokazują, że jest coś więcej. I chyba właśnie to tak lubię w krótkich metrażach: wszystko, czego musimy się domyśleć; układankę, którą właściwie sami musimy zbudować za pomocą kilku obrazów-emocji z mini historiami w tle. Terry Pratchett miał rację: nie jest to łatwe. Rezultat jest jednak taki, że sporo shortcutów w zaledwie kilkunastu minutach lub nawet mniej mieści potencjał „poważnego”, długometrażowego filmu.

Czeka nas więc kolejny tydzień z kinem w tle. W ten poniedziałek miała już miejsce ceremonia otwarcia, na której Guy Astic, prezydent Festival Tous Courts, przedstawił pokrótce (czyli zgodnie z okazją) program tegorocznej edycji. Po obejrzeniu paru filmów publiczność, jury, organizatorzy, dziennikarze i wszyscy związani z festiwalem spotkali się na małym przyjęciu-koktajlu w japońskiej restauracji o’Zen, która znajduje się tuż naprzeciwko kina. I to kolejna rzecz, która naprawdę mi się tutaj podoba: mogliśmy zgromadzić się przy sushi, rouleaux de printemps i lampce wina, i porozmawiać o filmach, powymieniać się wrażeniami, poznać. Stojąc pośrodku tłumu, miałem wrażenie, jakby cały festiwal zamienił się w jedno, wielkie spotkanie: czy nie o to właśnie chodzi?
Mikołaj
www.festivaltouscourts.com


Zaraz potem wsiedliśmy do samochodów i klaksonami ogłaszaliśmy całemu miastu koniec tegorocznych zbiorów.
A wieczorem fiesta – zmyliśmy z siebie lepiący się do skóry sok winogronowy, założyliśmy odświętne ubrania i piliśmy najlepsze wina z winnicy. To zdjęcie zrobiłem jakoś po północy. Nie ma na nim wszystkich, ale przynajmniej przekazuje, czym tak naprawdę jest winobranie: spotkaniem z innymi, rozmowami ze wszystkimi typami ludzi, ze studentami i emerytami, z malarzami, filozofami, kucharzami, rolnikami; tymi, których słychać z drugiego końca pola i tymi, którzy ścinają w ciszy. I nieważne, czy schyleni pracowaliśmy wśród rzędów winorośli, czy odpoczywaliśmy po pracy w czasie trwających do późnej nocy kolacji. Spędziliśmy razem wspaniały czas. Teraz tylko mieć nadzieję, ze wyjdzie z tego dobry rocznik wina!

Zaczynamy wcześnie rano, po dwóch godzinach mamy przerwę na tradycyjne casse croute, czyli drugie śniadanie wśród winorośli. I kontynuujemy. I znów wchodzimy między rzędy winorośli. I znów ścinamy dojrzale, pełne soku kiście winogron. I mijają kolejne godziny.
Ale winobranie to też niekończące się rozmowy, głośne żarty rzucane od rzędu do rzędu miedzy jednym a drugim wiadrem pełnym winogron. Winobranie to spotkanie ze starą ekipą, która przyjeżdża na winnicę od dobrych kilkunastu lat, wspólne posiłki, wieczory, kiedy wino zdaje się nie kończyć i noce, w czasie których nawet śnisz o ścinaniu kolejnych kiści winogron.
Jest w tym cos wyjątkowe. Trzymajcie kciuki za tegoroczne winobranie!


Pewnego letniego popołudnia znalazłem się w Saint Amour, miejscowości, która dała nazwę również apelacji wina. Podobno pochodzi ona od imienia rzymskiego żołnierza, który przed wiekami przybył na te tereny, aby ostatecznie się na nich osiedlić.
Saint Amour jest położone w regionie Beaujolais. Pewnie wszyscy kojarzycie Beaujolais Nouveau, młode i gniewne wino, którego wielkie święto obchodzone jest co roku w trzeci czwartek listopada, kiedy jest ono gotowe do picia po zaledwie kilku tygodniach fermentacji. Teraz zapomnijcie o Beaujolais Nouveau, bo w tym regionie są o wiele ciekawsze rzeczy: mam tu na myśli wina z małych apelacji, zwanych crus, które niekiedy dorównują najlepszym z Burgundii czy Bordeaux. Mam na myśli między innymi Saint Amour.

Spotkałem się z Pascalem Durand, właścicielem Domaine des Vignes du Paradis. „Wino przypomina winiarza, tak jak po jakimś czasie pies zaczyna przypominać właściciela” – były to jedne z pierwszych słów, które wypowiedział, zaczynając swoją opowieść. Jeśli miał rację, przewidywałem, że jego wino będzie wyśmienite. Rzadko widziałem człowieka tak złączonego z winnicą. Była to malutka, wynosząca jedyne 4,5 ha posiadłość, na której pracował sam i której poświęcał całe swoje dni, jak sam mówił, „próbując zrozumieć winorośle”. Teren należał do jego rodziny już od 5 generacji: na początku była to mała farma, na której chowane były zwierzęta oraz rosło zboże, warzywa i rośliny; później wszystko zaczęło się przekształcać w winnicę. Przez długi czas rodzina Durand zajmowała się naprawianiem beczek, jeśli produkowali wino, sprzedawali je właśnie w beczkach lub bańkach, na litry. Butelkowanie zaczęło się dopiero około 30 lat temu.

Rozmawialiśmy o produkcji wina i suszy, która „zrobiła połowę pracy za mnie”, jak śmiał się Pascal. Nie musiał obrywać liści, aby dopuścić słońce, ani też obcinać niepotrzebnych kiści winogron. Same opadły. Następnie przeszliśmy do innego pomieszczenia, gdzie otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia: przede mną stała stara, pochodzące z XIX wieku drewniana prasa służąca do wyciskania soku z winogron. Właściciel winnicy zaczął mi wyjaśniać jej działanie. „Potrzeba dwóch silnych mężczyzn, którzy będą obracać mechanizm, ściskając wrzucone do środka winogrona. Sok spływa do drewnianej bali, skąd następnie wlewamy go wiadrami do metalowych zbiorników, gdzie wino fermentuje.”, mówił, „Skórki z winogron, które zostaną, tniemy tym nożem – pochodzi on z czasów Rewolucji Francuskiej – na mniejsze sześciany i ponownie wyciskamy z nich sok”.



Zacząłem sobie wyobrażać cały ten fascynujący, stary proces. W późniejszych dniach inni winiarze nie chcieli mi wierzyć, ktoś jeszcze używa takiej prymitywnej prasy, marmonier.
Pascal Durand kontynuował swoją opowieść: „Na początku i na końcu wycieka zwykły, niedoskonały sok. Dopiero to, co płynie z prasy w środkowej części procesu wyciskania, jest esencją i prawdziwym smakiem późniejszego wina – nazywamy to paradis, czyli rajem”. W tym momencie wszystko stało się jasne: wino miłości musiało przecież pochodzić z raju.
]]>
Wina, które smakujemy, są ciężkie i bardzo złożone. Podczas degustacji czuję się nieco zawstydzony. Ze sposobu, w jaki Beatrice opisuje wino, odgaduję, że musiała wynieść z dzieciństwa mnóstwo smaków czarnych owoców, takich jak jeżyny czy czarne porzeczki, podczas gdy ja pewnie zajadałem się ciastkami. A ich tutaj nie czuję. Dociera do mnie jednak woń drzewa – to pewnie piętno lasu, w którym mieszkam.

Ten zapach spowodowany jest również tym, że w Chateau La Gaffeliere co rok lub dwa wymienia się beczki z francuskiego dębu na nowe. Daje to bardziej złożony smak, który w miarę upływu czasu coraz bardziej zmierza w stronę dębu, rozwijając przy tym najróżniejsze aromaty, jak przyprawy czy zioła. A trzeba wiedzieć, że tutejsze wino możemy zostawić w domowej piwniczce na przynajmniej 30-40 lat – to zasługa szczepu cabernet, rodzaju terroir oraz metod pracy. „Najstarsze wino, które mamy, to prawdopodobnie rocznik 1904.”, mówi Beatrice Laurensan. Jestem zadziwiony. Wino, które wciąż żyje. Dobiło wieku, którego dożywają niektórzy ludzie. „Wystarczy że zmieniamy korki co 20 lat. Stary korek jest wyciągany i nowy błyskawicznie ląduję w szyjce butelki, tak aby do środka nie dostało się zbyt dużo tlenu”, tłumaczy. Sama woli jednak młodsze wina. Jak wyjaśnia, jej podniebienie nie jest wyedukowane do starszych roczników, nie jest do nich przyzwyczajone. Woli czarne owoce.

Spacerujemy po chai. Znajdują się tu cuves noszące barwy rodziny Malet Roquefort, właścicieli winnicy. Rozszerzają się one ku górze, aby usprawnić pigeage, zabieg mieszania soku z kożuchem skórek (chapeau de marc). Cały budynek ma trzy piętra. Winogrona, ręcznie zbierane, aby wybierać najlepsze z kiści, są dostarczane do cuves. Po maceracji oraz fermentacji alkoholowej vin de goutte (czyli część płynna) idzie do beczek lub cuves na fermentację malolaktyczną, która sprawia, że wino staje się bardziej pełne, jego ostre brzegi zostają zaokrąglone; zaś część stała, to znaczy skórki i cała reszta, idzie do prasy, tworząc vin de presse, dopiero potem następuje dojrzewanie. Są to dwa różne wina: zwykle to vin de presse jest bardziej prestiżowe, natomiast vin de goutte klasyfikuje się jako drugie wino. Co się tyczy winifikacji, cała jest sterowana komputerowo, a sok spływa do beczek siłą grawitacji, podobnie jak wcześniej do cuves spadały grona. Co ciekawe, niektóre z beczek w chai są do ¾ zakopane w ziemi, pobierając jej naturalne ciepło i w ten sposób utrzymując stałą temperaturę przez cały rok. Żadna z beczek nie jest obracana – wino dojrzewa spokojnie, każda parcela osobno.
Wchodzimy na wzgórze, skąd widać drogę prowadzącą do St. Emilion, inne posiadłości oraz znajdujący się tuż przy ulicy stary, obrośnięty winoroślą budynek, gdzie mieszka rodzina Malet Roquefort. Pytam Beatrice Laurensan o historię rodziny. Ona zaraz prowadzi mnie do pomieszczenia degustacyjnego, gdzie znajduje się zajmujące prawie całą ścianę, zapisane pięknym charakterem pisma, drzewo genealogiczne. „Malet Roquefort są tu od ponad czterech wieków. To najstarsza rodzina w St. Emilion.”, wyjaśnia mi Beatrice.

Zaczęło się w 1066 roku, kiedy bracia walczyli w bitwie pod Hastings, decydującym starciu inwazji na Anglię Normanów z Wilhelmem Zdobywcą na czele. Po bitwie bracia zostali mianowani rycerzami. Powstały trzy gałęzie rodziny szalcheckie, w tym z Anglii i Akwitanii. Interesuje nas ta druga, bo pewien syn się ożenił i zamieszkał okolicy St. Emilion w czasach galloromańskich. Wtedy miał tutaj fermę rozciągającą się na całe 1000 ha (oszałamiająca wielkość, prawda?). Rodzina sprowadziła się tu parę wieków później i rozpoczęła winnicę, która liczy dziś 22 ha. Najstarsze fundamenty sięgają XVI wieku. W średniowieczu znajdował się w tym miejscu szpital dla trędowatych nazywany wtedy gaffet, skąd też późniejsza winnica wzięła swoją nazwę. Po szpitalu nastąpił okres tawerny, a potem winnicy, kiedy na początku XVII wieku sprowadziła się tu rodzina Malet Roquefort. Mają oni w swoim herbie dwa gryfy, zaś ich dewizą, umieszczaną na każdej wytwarzanej przez nich butelce, jest: „Silniejsi w trudności”.

DCIM101MEDIA
W 1969 Leo Malet Roquefort odkrył w ogrodzie, przykryte ziemią pozostałości wioski galloromańskiej. Świadczą o tym choćby odnalezione mozaiki o tematyce, a jakże, związanej z winem. Leo pragnął udostępnić ten teren do zwiedzania, jednak z powodu braku zainteresowania zarzucił pracy. Teraz kontynuuje ją jego syn, Alexandre. A byłoby co zwiedzać, ponieważ na terenie Chateau La Gaffeliere miał swoją posiadłość poeta Ausone żyjący w IV wieku. To właśnie jego imię widnieje na etykiecie pobliskie Chateau Ausone. „Dlatego też czasami mają do nas pretensje”, śmieje się Beatrice Laurensan.
Chateau La Gaffeliere, podobnie jak zresztą Chateau Ausone, znajduje się w gronie Premiers Grands Crus Classes. Klasyfikacja odbyła się po raz pierwszy w 1954 roku i jest odnawiana co 10 lat. „Trzeba więc, abyśmy trzymali co najmniej stabilną jakość”, tłumaczy Beatrice Laurensan. A korzyści z bycia w śmietance win? Są oczywiste: jeszcze przed jesienią mają już właściwie wszystko sprzedane. Wino kupuje 30 agencji z St. Emilion, które następnie rozprowadzają je po całym świecie.
Wychodzę więc z Chateau La Gaffeliere i zmierzam to St. Emilion, tej mekki wielbicieli win – nie zwykłych win, a tych najbardziej prestiżowych, owianych wieloma historiami i legendami. Mijam dom rodziny Malet Roquefort i idę w górę drogi. Poeta Ausone mawiał, że wino jest tu lepsze niż w Rzymie. A czym jest to wino? Po spotkaniu z Beatrice Laurensan wiem, że składają się na nie dwie przeszłości: historia winnicy i rodziny oraz moja własna, moje dzieciństwo.

DCIM101MEDIA