Nawet nie wiem, kiedy minął ten tydzień i co dokładnie robiliśmy. Tak, żeglowaliśmy po Śniardwach, Mamrach oraz innych jeziorach. Zarzucaliśmy kotwicę i cumowaliśmy do nieznanych brzegów. Rozpalaliśmy ogniska, odganialiśmy się od komarów, śpiewaliśmy. I dalej rozmawialiśmy, stawialiśmy żagle, ciągnęliśmy liny, kładliśmy maszt, przybijaliśmy do portu, odpływaliśmy… Skąd, dokąd? Gdzie dokładnie byliśmy i kiedy? Po powrocie próbowałem odtworzyć wydarzenia z każdego dnia i nocy, ale wszystko mi się mieszało, tak jakby nie było przypisane do konkretnych dat, jakby istniało poza czasem.



Teraz myślę, że jacht stanowi sam w sobie zupełnie inną czasoprzestrzeń. Codzienny świat z jego ustalonym rytmem zostawia się gdzieś na brzegu: tutaj istnieje tylko łódź, woda i wiatr.
W czasie dnia żeglujecie: ktoś operuje sterem, ktoś wykonuje zwrot przez rufę, jeszcze inni rozmawiają, grają na gitarze, czytają poezję. Tak mijają kolejne godziny, i tak mogłoby minąć całe lato. Niebo jest błękitne, a słońce przyjemnie ogrzewa pokład, coraz bardziej zniżając się ku horyzontowi i stając się cudownie pomarańczowe. Wiatr ustaje, i nawet jeśli płyniecie ze znikomą prędkością, kto teraz chciałby schodzić na ląd? Przed zmierzchem trzeba jednak znaleźć miejsce na nocleg, więc wyciągacie lornetkę, włączacie silnik i zaczynacie szukać, czasem bywa trudno, na środku jeziora znów zrywa się wiatr, przychodzi deszcz i robi się coraz ciemniej, ale w końcu cumujecie nie do końca wiedząc gdzie, wiadomo tylko że to jakiś ląd, a na nim mnóstwo komarów, chowacie się więc z powrotem do łódki, zaczynacie gotować obiad, wyciągać wino i gitarę, aby śpiewać szanty, aby noc, albo raczej ta jachtowa oaza światła trwała jak najdłużej, aby o nieznanej godzinie wyjść na pokład, spojrzeć w rozgwieżdżone niebo i zdać sobie sprawę, że pomiędzy milczeniem jeziora a ciemnością lądu jesteście tylko wy… Nie wiadomo kiedy zasypiacie, a nad ranem zwiedzacie już nieznany ląd tak jak pierwsi odkrywcy, później oddajecie cumy i płyniecie dalej, tak jak płynął Huck Finn lub Marlow ze swoimi opowieściami. Gdzie jesteście? Na środku jeziora, pewnie gdzieś daleko od domu, ale to nieważne, bo chwila jest tak piękna!



Zrozumiałem, dlaczego niektórzy nie chcą schodzić na ląd – pływanie zupełnie zmienia perspektywę. Czas zostaje jakby wyjęty i przeniesiony gdzieś indziej, do bardziej nierealnego i bajkowego miejsca, w którym nie płyniesz bezpośrednio tam, dokąd chcesz, bo kierujesz się przede wszystkim wiatrem; a jeśli cumujesz gdziekolwiek, to tak po prostu, bo jest tam dobrze. Nie przejmujesz się i to sporo zmienia. Nawet nie musisz się nad tym zastanawiać.
Mikołaj


Noc krótkich metraży. Czekałem na to cały tydzień, a nawet i od zeszłorocznej edycji Festival Tous Courts w Aix en Provence. Tym razem temat przewodni brzmiał: „Le monde est fou”. A więc będzie o szaleństwie, pomyślałem sobie. Dobra. Nie spodziewałem się jednak, że będą to najdziwniejsze i najbardziej zwariowane filmy, jakie widziałem w życiu. I nie wiem, czy to sprawa nocy i senności, ale w miarę upływu czasu krótkie metraże stawały się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości.
Więzień uważający się za Boga. Dwoje pracowników chłodni, którzy występują w programie telewizyjnym o najbardziej nieszczęśliwych ludziach. Walczące owce. Wiecznie głodny kameleon. Dziecko w świecie kukiełek i Donald Trump jako ogromny robot walczący z kogutem na granicy amerykańsko-meksykańskiej. 32 filmy, od północy aż do świtu. Szaleństwo. W połowie nocy, pół przytomny, pół śniący, zapominasz większość szczegółów z filmów, które zobaczyłeś wcześniej. Ale tu nie chodzi o pamięć do szczegółów ani krytykę. Liczy się wrażenie chwili, pewne emocje, myśl, wspólna zabawa całej sali.

„Nuit du court” to nie tylko krótkie metraże, ale wszystko, co dzieje się wokół: wieczór spędzony w „Le Next” przy kieliszku (lub kilku) wina oraz (tak, też kilku) porcjach sushi; długa kolejka, by wejść do kina; przerwy na kawę, herbatę, magdalenki i wymianę wrażeń; zupa cebulowa o trzeciej w nocy; croissants i pain au chocolat na pożegnanie o świcie. W tym roku to również śnieg, który padał już, kiedy wyszliśmy na zewnątrz w czasie pierwszej przerwy. Z początku drobny, nad ranem płatki śniegu nabrały rozmiarów, spadały z nieba ogromne i powolne. Aix budziło się do życia przysypane śniegiem.
Tej nocy kino zwariowało. Pogoda zwariowała, a za nią miasto i komunikacja miejsca. Tak, ja tez zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje dokoła. Kompletne szaleństwo.
Mikołaj

Na Tofifest w Toruniu głównemu „On Air” zawsze (mam na myśli moją epokę) towarzyszył konkurs „Shortcut”. Pamiętam dokładnie dzień, w którym poszedłem na pierwszy pokaz filmów krótkometrażowych – wcześniej nie znałem zupełnie tego rodzaju kina. Równie wyraźnie pamiętam pierwszy film oraz awarię, która nie pozwoliła nam zobaczyć ostatniego tytułu w programie. I miałem teraz pisać o ceremonii rozpoczęcia 35 edycji Festival Tous Courts, ale w drodze do biurka zacząłem się zastanawiać: co właściwie pociąga mnie w krótkich metrażach?

Oczarowały mnie za pierwszym razem, a w miarę oglądania zza tego czaru wyłania się również pewne zrozumienie. W każdym krótkim metrażu jest poetycka próba przekazania jakiejś pełni w zaledwie paru obrazach. To trochę, jakbyśmy porównywali powieść i opowiadanie. Terry Pratchett pisał, że zawsze „płacił krwią za swoje opowiadania”. Nie da się przekazać całej historii w tak krótkim czasie. Trzeba raczej operować wrażeniami i pojedynczymi scenami, które odsyłają gdzieś dalej, do któregoś ze światów poza ekranem. Rzeczy niedopowiedziane pokazują, że jest coś więcej. I chyba właśnie to tak lubię w krótkich metrażach: wszystko, czego musimy się domyśleć; układankę, którą właściwie sami musimy zbudować za pomocą kilku obrazów-emocji z mini historiami w tle. Terry Pratchett miał rację: nie jest to łatwe. Rezultat jest jednak taki, że sporo shortcutów w zaledwie kilkunastu minutach lub nawet mniej mieści potencjał „poważnego”, długometrażowego filmu.

Czeka nas więc kolejny tydzień z kinem w tle. W ten poniedziałek miała już miejsce ceremonia otwarcia, na której Guy Astic, prezydent Festival Tous Courts, przedstawił pokrótce (czyli zgodnie z okazją) program tegorocznej edycji. Po obejrzeniu paru filmów publiczność, jury, organizatorzy, dziennikarze i wszyscy związani z festiwalem spotkali się na małym przyjęciu-koktajlu w japońskiej restauracji o’Zen, która znajduje się tuż naprzeciwko kina. I to kolejna rzecz, która naprawdę mi się tutaj podoba: mogliśmy zgromadzić się przy sushi, rouleaux de printemps i lampce wina, i porozmawiać o filmach, powymieniać się wrażeniami, poznać. Stojąc pośrodku tłumu, miałem wrażenie, jakby cały festiwal zamienił się w jedno, wielkie spotkanie: czy nie o to właśnie chodzi?
Mikołaj
www.festivaltouscourts.com


Był narkomanem. Przygodę z używkami zaczął bardzo szybko, bo już w wieku 14 lat. Mając 15 pierwszy raz spróbował morfiny, a kilka lat później sam produkował „kompot” w kuchni rodzinnego domu. Przez 15 zatruwał organizm „polską heroiną”, papierosami (których potrafił podobno wypalić do 100 dziennie) oraz ogromnymi ilościami alkoholu. Kiedy w wieku 29 lat, trafił na swoje ostatnie odtrucie, ważył niespełna 49 kilogramów, a lekarze podejrzewali że może nie przeżyć. Miał jednak sporo szczęścia. Rok później znalazł się we wrocławskim Monarze – tam zaczęło się jego nowe życie. Jedną ze stosowanych metod terapii było bieganie i to dla Jerzego stało się ratunkiem: jak sam wspomina, zamienił jeden nałóg na drugi i zaczął biegać.
Tę właśnie historię stara się opowiedzieć „Najlepszy”. To opowieść o człowieku, który z absolutnego dna, z wraku ludzkiego, stał się wielkim sportowcem i w 1990 roku – w 6 lat od podjęcia wyzwania, jakim była terapia w Monarze, stanął na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata w triathlonie na dystansie Double Ironman (7,6 km pływania, 360 km jazdy rowerem oraz 84 km biegu pokonane w 24h:47min:46s). Rzecz niewyobrażalna, jeśli pamiętamy, z jakim trudem przyszło mu przebiegnięcie pierwszych obowiązkowych 1700 metrów na placu ośrodka.
To kolejny po „Bogach” obraz Łukasza Palkowskiego i z pewnością niemniej spektakularny. Narracja prowadzona w bardzo hollywoodzkim stylu jest być może miejscami przerysowana, ale wszystkie te zabiegi mieszczą się w granicy dobrego smaku, a dość prosta momentami historia okazuje się niezwykle angażująca i całość ogląda się z przyjemnością.

Jakub Gierszał, Krzysztof Szpetmański i Anna Próchniak – spotkanie po filmie „Najlepszy” / fot. Adrian Chmielewski
Producent Krzysztof Szpetmański w czasie spotkania na Tofifeście zaznaczył, że nie chodziło o to, aby zrobić z historii Górskiego patetyczną opowieść z dobitnym morałem. Zamysłem twórców było raczej przedstawienie jej takiej jaką była, bez zbytniego moralizowania i trzeba przyznać, że bardzo dobrze się to udało. Mimo że opowiadając życiorys Jerzego Górskiego nie da się w zasadzie tego ominąć, film nie przytłacza przesadną wymową, a całość narracji dodatkowo ratuje przemyślnie dobrany humor.
„Najlepszy” zdobył Nagrodę Publiczności na festiwalu w Gdyni i to samo powtórzył w Toruniu na Tofifeście, dodatkowo dokładając Złotego Anioła za najlepszy polski film. I wcale mnie to nie dziwi. Co prawda może nie był to moim zdaniem faktycznie najlepszy film festiwalu, a mocno „amerykański” styl, czy momentami zbyt banalna narracja nie wpływają dobrze na jego ocenę, ale są to mankamenty, które podczas siedzenia w kinowej sali po prostu się wybacza. Film gra na emocjach i robi to naprawdę dobrze. Angażuje tak mocno, że nie sposób nie kibicować głównemu bohaterowi przez całe dwie godziny trwania akcji i właśnie to sprawia, że jakiekolwiek krytyczne opinie skutecznie się od niego odbiją. To nie jest dokument, na dokument przyjdzie jeszcze pora. Tymczasem „Najlepszy” pokazuje wszystko, co najlepsze ma do pokazania kino komercyjne.
Karol Katryński

]]>
Wierna realizacja takiego założenia jest, być może, ambitna sama w sobie, ale nie był to z pewnością dla twórców żaden szczyt. Ci poszli o krok dalej – stworzyli pierwszy w historii kina pełnometrażowy film animowany, który w całości składa się z obrazów ręcznie malowanych na płótnie farbą olejną. Tutaj każdy kadr ma sprawiać wrażenie jakby został namalowany przez samego van Gogha.
To w połączeniu z doborem bohaterów filmu, a więc jego przyjaciółmi i najbliższymi znajomymi – bo ich to właśnie często umieszczał w swoich dziełach – pozwala odkryć tę stronę malarza jakiej z samych obrazów nigdy byśmy nie wyczytali. I co najważniejsze, nie jest to osobowość wyssana z palca, a odtworzona na podstawie 800 napisanych przez niego listów.

Sama akcja filmu rozgrywa się już po śmierci artysty i jest historią pewnego rodzaju „śledztwa”, którego tematem są ostatnie dni życia oraz, prawdopodobnie, samobójcza śmierć malarza. W czasie serii wywiadów przeprowadzonych przez bohatera kilku obrazów van Gogha – Armanda Roudin z mniej lub bardziej serdecznymi znajomymi malarza dowiadujemy się, jakie emocje wywoływał wśród mieszkańców Auvers-sur-Oise, gdzie spędził ostatnie 70 dni swojego życia. Poznajemy różne opinie na jego temat oraz różne teorie na temat jego śmierci. Dowiadujemy się, jak mogły wyglądać te jego ostatnie dni – z kim spędzał ten czas i czym zajmował się na co dzień.
„Twój Vincent” to historia odkrywania ludzkiej natury – samotności oraz choroby psychicznej wybitnego malarza, okraszona przepięknymi obrazami ponad setki artystów oraz muzyką Clinta Mansella (znanego chociażby z „Requiem dla snu”) i mimo że ambitny pomysł na film mógłby okazać się zbyt ambitny, a efekt albo kiczowaty, albo zbyt trudny do oglądania ze względu na postimpresjonistyczną stylistykę, całość ogląda się dobrze, a do niecodziennych obrazów można łatwo się przyzwyczaić i nie męczą tak bardzo jak mogłoby się wydawać. Najciekawszy jednak jest fakt, że niemal każda z przedstawionych tu osób była prawdziwą postacią, która wyryła mniejsze lub większe piętno na życiorysie Vincenta van Gogha, a ten uwiecznił je wszystkie na swoich obrazach. Wszystko po to, by lata później każda z tych osób została przez twórców filmu ożywiona poprzez otrzymanie swojej własnej, niebanalnej osobowości. A na ile trafnej? Tego być może nie dowiemy się nigdy.
Karol Katryński
„Twój Vincent” (2017, reż. Dorota Kobiela, Hugh Welchman)

Muszę przyznać, że trudno mi powiedzieć, czy warto, bo tego nawet nie próbowałem. Na wybór filmów mam po prostu własny sposób, który do tej pory sprawdza się świetnie – nie czytam o nich zupełnie nic. Żadnych opisów, zapowiedzi, recenzji, po prostu idę zobaczyć film, o którym wiem tyle, co powiedział mi tytuł. Prawdopodobnie niewiele to ma wspólnego z tytułowym byciem koneserem, być może ci prawdziwi przeżegnaliby się przeczytawszy o moim pomyśle, ale z doświadczenia mogę powiedzieć, że to świetna metoda. Wszystko, czego potrzebuję to właśnie tytuł (który potrafi powiedzieć wystarczająco dużo, aby zaciekawić, i wystarczająco mało, aby nadal czynić seans ekscytującym), czasem usłyszę też parę dobrych słów na temat filmu od znajomego. A na Tofifeście pomagają dodatkowo kategorie, jak choćby „Nowe Kino Japonii”.

A teraz przejdźmy do praktyki: cały skomplikowany proces przedstawiony powyżej posłużył mi do wyboru filmu pt. „Party”. Tytuł był wystarczająco zachęcający żeby obejrzeć, a zainteresowanie ludzi dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto. Kiedy już jakimś cudem udało mi się zdobyć bilet, dostałem się na salę, wygodnie rozsiadłem, a film się zaczął, nastał czas moich zaskoczeń. W zasadzie dwóch dużych. Pierwsze – film był czarno-biały w sposób, który naprawdę mnie ujął. Mimo że dużo do pokazania nie było, bo cały plan filmowy to tak naprawdę tylko kilka pomieszczeń domu i ogród, zdjęcia robią wrażenie swoją estetyką, a koloru nadają bohaterowie i ich emocje, które w filmie są wręcz namacalne.
Drugim zaskoczeniem był fakt, że właśnie siedziałem na komedii. Wpadłem na to dopiero, kiedy sala po drugi raz wybuchła śmiechem. Zupełnie nieporuszony doszedłem do wniosku, że chyba musieli przeczytać, iż siedzą na komedii, jako że śmiali się już drugi raz. Nie mam pojęcia, czy można tu mówić o ciekawym zjawisku, czy to tylko mój wyjątkowy przypadek, ale być może łatwiej kogoś rozbawić, kiedy jest on na to przygotowany (co brzmi nielogicznie, przecież najlepsze dowcipy to te zaskakujące). Ale nieważne, nie nad tym teraz się zastanawiamy.

„The Party” (2017, reż. Sally Potter)
Wracając do samego „Party”, film faktycznie jest zabawny. Moje pierwsze nieporuszenie zupełnie temu nie umniejsza, bo kiedy akcja, zbudowana na dialogach i relacjach między postaciami przyspiesza, humor wręcz wylewa się z ekranu, ukazując coraz wyższy poziom fabularnego absurdu. Akcja toczy się zaś w zaledwie kilku pomieszczeniach – gdzieś między kuchnią, a salonem, toaletą, a ogrodem. Zamknięcie siedmiu wyrazistych bohaterów w takiej scenerii może skutkować jedynie seria nieoczekiwanych, wspaniałych zdarzeń.
I teraz zastanawiam się, czy to tylko przypadek, czy też naprawdę wybrałem ten film jak koneser? 
Karol Katryński
Zdjęcia ze strony Festiwalu, autor: Adrian Chmielewski
]]>
Zapytacie: w jaki sposób będę pisał o tym, co dzieje się na Tofifest, skoro jestem w pełni pierwszego semestru studiów w Aix en Provence? Nie, nie rzuciłem ich, i niestety nie, nie mogłem na ten tydzień wpaść do Torunia. Mieszka tam jednak niejaki Karol Katryński, które znają ci z Was, którzy śledzili sierpniową wyprawę do Rzymu: Via Francigena, Tak, to właśnie on będzie w tym roku relacjonował dla Was Tofifest, skłaniając tych, którzy będą tutaj zaglądać, aby zastanowili się chwilę nad niektórymi z filmów oraz spotkań, które będą odbywały się w ciągu tego tygodnia w Toruniu. Wspaniale, prawda?
Tematem przewodnim Tofifest 2017 jest „Antybohater”. Program znajdziecie TUTAJ. Czekajcie na relacje, pierwsze teksty już niedługo! Pozdrawiam z Aix, ale na ten tydzień przenieśmy się wszyscy do Torunia 
Mikołaj
]]>
I jak, co wyczuwasz? – pyta.
Suchą brzoskwinię. Ma bardzo świeży aromat. Tło stanowi morela i być może nawet melon… – odpowiada Cristine, to patrząc w kieliszek, to znów w sufit, jakby to właśnie tam szukała aromatów.
Melon, ależ co ty mówisz?! Zgodzę się co do brzoskwini, ale za nic w świecie nie czuję tam melona! Pomyśl raczej o nieco miodowym posmaku.
I rytuał się powtarza. Nabierają wina w usta, wciągają głośno powietrze, siorbią, przepłukują zęby i dopiero na końcu połykają, ponownie wymieniając się wrażeniami. Na każdym przyjęciu czułbym się prymitywnie, siorbiąc, tutaj natomiast czuję się prymitywnie, nie wiedząc, jak to zrobić.
Trudno jest wychwycić aromaty – zwraca się do mnie Pascal. – Czujemy je, ale nie potrafimy znaleźć słów.
Winogrono zbiera zapachy z otoczenia, prawda?

Kręci głową, uśmiechając się przy tym.
To nie do końca tak. Winorośl bierze je ziemi i z pogody. Smak wina spada wraz z kroplami deszczu, jest też przynoszony przez słońce. To zadziwiające. – nachyla się nad stolikiem, jakby zdradzał nam właśnie jakiś sekret. Oczy mu się świecą, wraz ze słowami i winem wylewa przed nami swoją pasję. – Wszystko zależy od natury. Jestem winiarzem tradycyjnym: wielu moich rówieśników odeszło od wytwarzania wina, bo widzieli zmęczenie swoich rodziców pracujących na winnicach. Ja też na chwilę odszedłem, ale teraz wróciłem. I wszystko stało się inne, zmieniło się podejście ludzi i praca też nieco się zmieniła. Cały czas jednak jesteśmy zależni od pogody. Pracuję zgodnie z tradycją, więc codziennie wychodzę przed dom i spoglądam w niebo: potrafię zrozumieć, co chce mi powiedzieć i wtedy odpowiednio się do tego stosuję. Na tym polega moja praca.
Notuję jak szalony. Nie chcę, aby uciekło mi nic z tego, co mówi. Pascal patrzy na mnie z ciekawością i kontynuuje. Wydaje się, jakby właśnie czekał na kogoś, komu mógłby to wszystko opowiedzieć.
To zupełnie jak z twoją książką. Musisz być pasjonatem. Inaczej napiszesz kilkanaście, kilkadziesiąt stron i nic z tego nie będzie. Zresztą, winiarze mają w sobie coś z poetów. Piszą na etykietach fantastyczne rzeczy, które mają przyciągnąć klientów, takie jak długie opisy czy notatka, że winobranie było przeprowadzone ręcznie. I rozpływają się nad zaletami ręcznego winobrania, wymyślając tysiąc teorii potwierdzających słuszność ich argumentów. Ja zbieram mechanicznie, bo jest to szybsze, tańsze i tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy. Jest natomiast mnóstwo pięknych słów.

Przypomina mi się to, co mówiła duża część spotkanych wcześniej vignerons. Pascal ma zupełnie inne podejście do pracy na winnicy – po raz kolejny uświadamiam sobie dobitnie, że każde chateau czy domaine to inny świat.
Pascal zaczyna opowiadać o kolejnych etapach winobrania i kiedy dochodzi do wyciskania soku przy użyciu pressoir, przerywam mu na chwilę.
Wczoraj miałem jedno z najbardziej zadziwiających spotkań – mówię. – Byłem na winnicy u człowieka, który nadal wyciska czerwone wino przy użyciu starej prasy.
Vigneron zamiera. Jego usta coraz szerzej się rozchylają, zupełnie jakbym właśnie powiedział „Sezamie, otwórz się”.
Nie wierzę, naprawdę?
Naprawdę – potwierdzam.
Nie myślałem, że tacy ludzie jeszcze istnieją.
Jest zafascynowany. Podaję mu kontakt do wspomnianego vigneron, który, co ciekawe, również ma na imię Pascal. Po długiej chwili, gdy w ciszy kończymy degustację, Pascal odzywa się ponownie.
Chodźcie, też pokażę wam coś specjalnego.
Prowadzi nas do poprzedniego, ciemnego pomieszczenia, które teraz za pomocą cichego pstryknięcia zostaje rozświetlone paroma żarówkami. Naszym oczom ukazuje się kilka rzędów beczek, obowiązkowo wykonanych z dębu francuskiego. Pascal znika na chwilę, po czym powraca z pipetą i otwiera jedną z beczek. Nabiera rouge rocznik 2014 do pipety i nalewa go wszystkim do kieliszków. Wino jest jeszcze nieco musujące, ale już zaczyna nabierać aromatów.
Zamieszajcie winem w kieliszkach. Widzicie, jak na ściankach zostają tłuste ślady, które następnie spływają z powrotem w dół? – pyta Cristine, zawzięcie mieszając winem w kieliszku. – Nazywamy to łzami anioła. Właśnie widzicie, jak wino płacze.
Pewnie dlatego, że winorośl cierpiała – śmieję się z Anią i Wojtkiem. Doskonale znają historię z Moulin a Vent.
Gdy kieliszki stają się ponownie puste, Pascal otwiera kolejną beczkę, zanurza w niej pipetę i nalewa nam wina.
Posmakujcie tego – zachęca.

Degustuję i wino ma zupełnie inny smak. To aż niemożliwe.
Ten sam rocznik, ten sam szczep, ta sama parcela, wszystko takie samo. Ale beczka stoi metr dalej, przy ścianie. Ma inną wilgotność, powietrze inaczej przepływa…i wino jest zupełnie inne! – wyjaśnia właściciel Domaine le Gregoire.
W tym momencie docieramy do punktu, w którym sztuka winiarska staje się dla mnie magią. Czymś absolutnie nieznanym i absolutnie fascynującym, jak baśń albo stary poemat. Czymś, czego nie potrafię wyjaśnić.
Co jakiś czas trzeba uzupełniać wino w beczkach, bo dąb je pochłania, a korek musi być zanurzony w winie. Jeśli do środka dostane się tlen, już po wszystkim. – dopowiada Cristine.
Znikanie wina w beczkach nazywamy ucieczką aniołów. Istnieje legenda, że anioły, które pokochały ten trunek, przylatują w nocy i wypijają go po trochu. No cóż, czasem są to anioły, a czasem tylko ja. – śmieje się Pascal.
Z ciebie nie jest wcale taki anioł… – daje mu kuksańca w bok Cristine.
Nie wiem, czy to z powodu późnej pory czy też nadmiaru wypitego wina, ale historie, których słucham, stają się coraz bardziej nieprawdopodobne. Zastanawiam się, czy te legendy są powszechnie znane, że też tylko Pascal i Cristine opowiadają je naiwnym turystom, kiedy właśnie przypominam sobie, że o tym samym pisze Patricia Atkinson w swojej powieści. A więc to prawda: wróżka zębuszka oraz anioły wypijające ukradkiem wino naprawdę istnieją.
Mikołaj Wyrzykowski
Jeśli kiedyś będziecie przejeżdżać przez Burgundię, odwiedźcie koniecznie Domaine le Gregoire przy miasteczku Culles-les-Roches. To wspaniała winnica. Pamiętajcie tylko, aby zdążyć przed aniołami.

]]>
Znalazłem go, kartkując prowansalską książkę kulinarną, którą dostałem parę miesięcy wcześniej. Zwykle nie mam czasu, aby coś z niej przygotować, chyba że przychodzi okazja. A teraz właśnie przyszła: była Wielka Sobota, a ja znalazłem wolną chwilę, gdyż właśnie skończyłem drugi semestr studiów i czekały mnie wakacje wiosenne. Mogłem więc trochę odetchnąć, a kuchnia jest do tego idealnym miejscem.
Przepis na brioche mouna nie jest jednak taki łatwy, jak się wydaje. Ma swoje korzenie w Hiszpanii, a został przywieziony do Francji wraz z wieloma algierskimi repatriantami, którzy przenieśli się tutaj w latach pięćdziesiątych. Spożywano ją kiedyś na Wielkanoc, a teraz mounę można dostać zawsze i wszędzie w Prowansji. Przedstawiam składniki:
Na drożdże: 15 g świeżych drożdży, 50 g mąki, 8 łyżek stołowych letniej wody. Wymieszajcie i odstawcie na godzinę do wyrośnięcia, byle tylko w odpowiednio dużym naczyniu. Moje drożdże wybuchły, ale to nic. Zawsze jest coś pięknego w małej, kuchennej katastrofie.
W tym czasie zajmijcie się resztą składników:
500 g mąki pszennej, 150 g cukru (najlepiej trzcinowy), 5 g soli, 2 jajka, 6 łyżek oleju słonecznikowego, posiekana na drobno skórka pomarańczy bio, 2 łyżki rumu, 2 łyżki wody z kwiatów pomarańczy oraz 2 łyżki ekstraktu z anyżu wymieszane z 8 łyżkami wody
Wymieszajcie mąkę, cukier i sól. W osobnej misce ubijcie jajka wraz z całą resztą tej aromatycznej mikstury. Dodajcie ją do ciasta, wcześniej dorzucając wyrośnięte drożdże. Zaróbcie ciasto przez dobre parę minut i odstawcie do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na dwie godziny. W Wielką Sobotę w Prowansji wiał mistral, więc nie było za ciepło i ciasto nie wyrosło. Włożyłem je jednak do piekarnika nagrzanego do 30 stopni na prawie pół godziny i wszystko poszło jak należy.
Po dwóch godzinach przełóżcie ciasto do wysmarowanej masłem formy, wcześniej ponownie je ugniatając. Odstawcie na 40 minut, przykrywając ścierką lub włóżcie do lekko nagrzanego piekarnika.
Gdy brioche mouna już wyrośnie, natnijcie nożem krzyż, posmarujcie żółtkiem i posypcie odrobiną cukru. Następnie włóżcie do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 45 min. Po 35 min obserwujcie ciasto, aby za bardzo się nie spiekło. I gotowe! Mouna może być przygotowana jeszcze przez tydzień w piekarniku. Jest idealna na śniadanie, dla mnie zastąpiła baranka wielkanocnego. Jeśli macie ochotę lekko zmodyfikować przepis, możecie wsypać mniej cukru, ale dorzucić owoce kandyzowane.
Gdy akurat nie wieje mistral, wspaniale jest wyjść rankiem do ogrodu z kawałkiem mouny oraz filiżanką kawy. Słuchasz budzących się do życia ptaków, wdychasz zapach kwiatów i masz wrażenie, że każdy kęs napełniony jest tym, co cię otacza, zamyka w sobie właśnie przeżywaną chwilę.
Mikołaj



„Mój dziadek posiadał kiedyś restaurację w Otrott, która zresztą nadal istnieje i nosi imię l’ami Fritz„, wyjaśnia Antoine Schmitt, syn właściciela winnicy, „Produkował wino tylko dla tej restauracji. W 1993 postanowiliśmy założyć naszą domaine i zająć się na poważnie winoroślami.”
Znajdujemy się w przytulnym wnętrzu jednego z domów Otrott o pięknych, pruskich murach. Po kilku słowach wstępu Antoine wyciąga kieliszki oraz butelki. Rozpoczyna się degustacja, rozmowa schodzi bezpośrednio na temat wina.

„Czerwone wino z Otrott to nasza specjalność. Jest wyjątkowe, dlatego że w Alzacji zwykle produkuje się wina białe: pogoda oraz ziemia bardziej przystosowane są do białych szczepów. W Otrott jednak mamy ziemię gliniano wapienną, zupełnie jak w Burgundii. Około 900 lat temu przywędrowali w te rejony mnisi i założyli pierwsze winnice. Przynieśli ze sobą oczywiście pinot noir, słynny szczep Burgundii. Problem tylko w tym, że wiele osób przyjeżdża i próbuje doszukiwać się w alzackich winach smaku burgundów. Rouge d’Otrott jest czymś zupełnie innym!”.
Rzeczywiście, nigdy wcześniej nie słyszałem o winie czerwonym z Alzacji. Zwykle w charakterystycznych, smukłych butelkach tego regionu znajdziemy wino białe, takie jak dojrzewający w beczkach riesling o złożonym aromacie; prosty sylvaner, idealny na letni piknik; czy gewurtztraminer, najsłodszy z tej trójki o fantastycznym, bardzo łatwo wyczuwalnym smaku litchi oraz róży.
Smakujemy kilka roczników wina czerwonego. Jak na wielu winnicach, i tutaj przy produkcji oddziela się wino ze starszych i z młodszych winorośli: starsze dojrzewa przez półtora roku w młodszych beczkach i odwrotnie.

„Niektórzy winiarze używają tylko nowych beczek, ale winom nie wychodzi to na dobre”, kontynuuje Antoine, „W kontakcie z beczką wino może sporo zyskać, ale też naprawdę dużo utracić, dlatego trzeba być uważnym.” Podaje mi kawałek chleba i wody, aby oczyścić smak oraz węch przed przejściem do degustacji win białych. „Tutaj w Alzacji nadal walczymy o to, aby nasze wina zostały docenione. Zaraz po drugiej wojnie winiarze spieszyli się, aby wyprodukować jak najwięcej wina. Zbierali wszystkie winogrona, niedojrzałe wraz z dojrzałymi. Nie wyszło im to na dobre. Zwykle okazywało się, że wino nie ma w sobie wystarczająco dużo alkoholu, trzeba było więc dodawać cukru. Z tego powodu wina Alzacji przez długi czas były uznawane albo za zbyt kwaśne, albo za słodkie.”

Po skończonej degustacji wsiadamy do samochodu, aby zobaczyć winnicę z bliska. Po drodze mijamy konia pasącego się na polu. „To Romeo”, wskazuje mi go Antoine, „Pracuje z nami, gdyż wzgórza są czasem zbyt pochyle i uniemożliwiają użycie maszyn. Tutaj nadal pracujemy według tradycyjnych metod”.
Zatrzymujemy się na zielonym wzgórzu. Widać stąd Mont St. Odile, a Antoine przekonuje mnie, że widoczna jest również wieża katedry w Strasbourgu. Jest jednak zbyt pochmurno, skupiamy się więc na rzędach winorośli. Wcześniej wyczytałem gdzieś, że w Alzacji na początku każdego rzędu sadzono różę, która miała chronić winorośle przed chorobami. Wspominam o tym.

„To tylko bajka”, śmieje się Antoine Schmitt, „Róże nie działały, ale przynajmniej ładnie to wyglądało. Teraz mamy jeszcze poważniejsze zmartwienia niż te choroby… Przez suszę stracimy w tym roku jedną trzecią produkcji”
Pokazuje mi uschnięte winorośle, choć zdaje się nie tracić nadziei na dobry rocznik. Powraca do tematu mnichów, którzy w średniowieczu przynieśli tu pierwsze szczepy. Wyobrażam ich klasztor na Mont St. Odile i pierwsze winnice, następnie wędruję myślami przez średniowiecze, postać Fritza Kobusa i ostatnie epoki, kiedy Alzacja przechodziła nieustannie z rąk francuskich do niemieckich i odwrotnie. Ziemia, po której właśnie spacerujemy w ten pochmurny dzień, zdaje się pamiętać te wszystkie wydarzenia i przekazywać je winoroślom, które stają się powodem lub pretekstem do rozmów na wszystkie tematy: dotyczące historii regionu, osobistych opowieści czy po prostu cieszenia się życiem. Po tylu odwiedzonych winnicach nadal nie mogę się nadziwić, jak wiele kryje w sobie butelka wina.
Mikołaj Wyrzykowski
