The post Trzej Królowie z ciastem przybyli first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>Jedna, najważniejsza rzecz: ciasto jest okrągłe jak Słońce i wszystko kręci się wokół ciasta, albo ciasto wokół wszystkich, jak kto woli. 6 grudnia można kupić je w dowolnej piekarnii, ale warto tez spróbować samemu upiec. Przedstawiam więc od razu domowy przepis Kudłaczy w Podróży:
Składniki:
– dwa opakowania ciasta francuskiego, tak aby wyciąć z nich dwa okręgi wielkości płaskiego talerza obiadowego
– nadzienie: 150 g płatków migdałowych, 100 g cukru, 1 łyżka rumu, 100 g roztopionego masła, 1 jajko
– jedno żółtko- po posmarowania
Wykonanie:
Wykroić z ciasta francuskiego dwa równej wielkości okręgi wielkości płaskiego talerza obiadowego. Składniki nadzienia zmiksować i rozłożyć na środku dolnego okręgu, tak aby po brzegach okręgu posmarować je żółtkiem. Rozłożoną masę przykryć drugim okręgiem, zlepić ciasto po brzegach, przygniatając je widelcem. Na wierzchu ciasta nacinamy lekko ciasto , jednak nie przycinając go, w środku ciasta robimy dziurkę. Ciasto smarujemy żółtkiem. Pieczemy w temperaturze 180 stopni około 20 minut.
Do ciasta należy oczywiście włożyć bób (la fève) albo malutką, porcelanową figurkę. Kto znajdzie malutki, ukrytym w nadzieniu skarb, ten zostaje królem/królową wieczoru i temu przysługuje korona!
Cała sztuka zatem w dzieleniu ciasta. Aby krojenie było wykonane sprawiedliwie, najmłodszy z rodziny wchodzi pod stół i mówi najstarszemu, komu ma podawać kolejne kawałki ciasta. Zabawa jest przednia!
Jak widać, we Francji każde święto siłą rzeczy wiąże się z jedzeniem. A ja, kiedy jestem w domu, lubię poprzez kulinaria wracać tam, gdzie byłem. Dziś Północ, ale jeszcze wrócimy na Południe!

The post Trzej Królowie z ciastem przybyli first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Szlakiem tapas w Santiago first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Zacznijmy od tego, że Galicja jest jednym z regionów Hiszpanii, gdzie do każdego zamówionego kieliszka wina lub szklanki piwa nadal dostaje się tapas. Co to takiego? Ano, etymologicznie słowo to wzięło od „una tapa”, czyli „przykrywka”. Historia mówi, że król Alfonso XIII udał się kiedyś z oficjalną wizytą do prowincji Cadiz. Tam zatrzymał się w pewnej miejscowości, gdzie poprosił o kieliszek słodkiego wina jerez. Tego dnia wiał silny wiatr i drobny pył z ziemi wirował w powietrzu, więc aby nie wpadł do wina kelner szybko znalazł kawałek chleba i wraz z plasterkiem jamon serrano przykrył nią kieliszek. Na pytanie króla, co to takiego, odpowiedział właśnie: „una tapa”. Następnie król poprosił o kolejne jerez wraz z „tapa”, a za jego przykładem poszła cała świta.

Tradycja ta na tyle zakorzeniła się w kulturze hiszpańskiej, że Alfonso X „Mądry” polecił, by w dobrych kastylijskich domach nie serwowano wina bez tej przekąski. A „Mądrym” nazywany był dlatego, że w trakcie picia (w celach leczniczych), konsumował właśnie takie małe kanapeczki.

Od tego czasu zwyczaj się rozrastał i dziś w Hiszpanii z przyjaciółmi najlepiej umówić się wieczorem na „tapear” lub „ir de tapas” : nie oznacza to siedzenia w jednym barze, wręcz przeciwnie, celem jest przechodzenie wciąż do nowych lokali i próbowanie nowych rzeczy. I najważniejsze, razem. Na szlaku tapas zawsze jest się w dobrym humorze.

Jesteśmy więc wieczorem na starówce w Santiago. Dokąd pójść? Knajp nie brakuje, zwłaszcza na Rua Franco, stąd też wzięło się powiedzenie, że warto tutaj zrobić swego rodzaju rajd Paryż-Dakar (wyjaśnienie na zdjęciach). Tymczasem ja przedstawię swój własny szlak tapas w Santiago:


Po zrobieniu małego rozeznania jako pierwszy na moim celowniku znalazł się położony nieco na obrzeżach Cafe Bar Avion. Był akurat piątek, a wyczytałem, że podobno w każdy piątek właśnie jako darmowe tapas serwowany jest… krab. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem więc pójść i sprawdzić. Na miejscu okazało się niestety, że owszem, podawano kiedyś kraba, jednak dwa lata temu zmienili się właściciele i od tego czasu ta tradycja nie jest już kontynuowana. Kiedy z kolegą mimo wszystko usiedliśmy i zamówiliśmy piwo, kelner wyjaśnił, że ma tylko trzy rodzaje tapas… a zaraz potem dodał, że nie wyjdziemy, jeśli wszystkich nie spróbujemy. Tak więc zamówiliśmy po prostu „una cana”, a on, kiedy tylko kończyliśmy jedną przystawkę, zaraz przynosił kolejną, pytając, jak smakuje. No i widzicie, tak właśnie wygląda wyjście do baru w Galicji.


Niedaleko, też na nowym mieście, znajduje się uliczka pełna barów i tam warto zajrzeć choćby do stylowego Bar Latino. Zaraz obok warto tez wpaść do Cerveceria Internacional, gdzie maja ogromny wybór piw. W tej dzielnicy ceny są niższe, niż w ścisłym centrum: już za mniej niż dwa euro można dostać piwo lub wino, a do tego oczywiście tapas, które czasem jest tylko zielonymi oliwkami oraz chipsami w misce, a czasem potrafi naprawdę zaskoczyć jako miniaturowe danie.

Na starówce jest kilka barów, które od lat specjalizują się w serwowaniu jednego, konkretnego „tapa”: w Bar Trafalgar dostaniemy mejillones, czyli małże w ostrym sosie serowym (a w automacie płytowym za 1 euro puścimy swoją ulubiona piosenkę); Abella chwali się na cztery strony świata, że podaje prawdziwy kawałek mięsa z krokodyla; Orella zaś słynie, jak sama nazwa wskazuje, ze świńskich uszek oprószonych ostrą papryką. Podobno kiedyś Ernest Hemingway zajrzał do Santiago i w jednej restauracji podano mu właśnie świńskie ucha, które tak mu smakowały, że domawiał wciąż kolejne talerze, aż w końcu zapytał się, co to takiego… i wszystko zwrócił.


Włócząc się nocą po Santiago nie możecie przejść obojętnie obok kultowego Bar Orense, które kusi najniższymi cenami w mieście: czarkę (bo właśnie tak je podają) wina stołowego dostaniecie tutaj za jedyne 70 centów. A do tego orzeszki, bo przecież, jak polecił Alfonso X „Mądry”, wina samego serwować nie można.



W innych knajpach, zależnie od dnia, możecie dostać najróżniejsze rzeczy: od najzwyklejszego kawałka chleba z jamon serrano, przez croquetas, hiszpańską tortillę, empanadas… aż po coś tak oryginalnego, jak ryż z kalmarami w sosie własnym. Wpadłem do tego baru zupełnie przez przypadek, i to też jest dobra taktyka: warto powłóczyć się po mieście, zajrzeć tu, zajrzeć tam, przysiąść, pójść dalej. Wystarczy dać się ponieść, a zawsze znajdziemy coś nowego. To oznacza właśnie ir de tapas.


Restauracją, do której wracałem, jest San Clemente. Jeśl chcecie zamówić kieliszek dobrego, białego wina (z których słynie Galicja: Albarino, Godello, Ribeira), a jednocześnie zjeść pełnoprawny posiłek, pójdźcie właśnie tam. Więcej chyba nie muszę mówić, reszta na zdjęciach. A więc: chodźmy, a tapear!


PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, wieczory z tapas mogą się kończyć tradycyjnymi galicyjskimi tańcami o północy na placu przed katedrą 
The post Szlakiem tapas w Santiago first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Szlakiem kawiarenek w Santiago first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
W ostatnim czasie mój rytm dnia stał się bardzo ułożony: prawie każdego poranka spacerowałem budzącymi się do życia uliczkami Santiago (białe mury kamienic pięknie wyglądają w bladym słońcu), po chwili zawsze znajdująć kawiarenkę, w której siadałem, by czytać jedną z rozpoczętych książek, otoczony głosami innych ludzi, krokami pielgrzymów oraz niekiedy dobiegającą z niedalekiego placu muzyką. Lepszego początku dnia chyba nie mogłem wymyślić.
Jeśli kiedyś również będziecie chcieli spędzić parę poranków w Santiago, przedstawiam moją subiektywną listę kawiarenek:
Cafe Literarios to położona przy samej katedrze kawiarenka: idealny wybór, jeśli nie mamy ochoty się zastanawiać i szukać gdzieś dalej. A tym bardziej, jeśli akurat jest nas więcej, gdyż można usiąść na zewnątrz ze świetnym widokiem na Plaza de la Quintana de los Muertos. Parę razy zaszedłem tu z grupą pielgrzymów. Do każdej kawy podawany jest zwykle mały rogalik i churros gratis.


Cafe Casino to ponad stuletni lokal, który niegdyś z kasyna został zamieniony w kawiarenkę. Dosyć drogi i ekskluzywny, ale wnętrze jest tego warte.

Cafe Bar Derby to kolejna stara, założona w 1929 kawiarenka, w której również zachowano wystrój z epoki. Specjalnością są tutaj podobno churros con chocolate, choć osobiście nie próbowałem: wolałem zostać przy mojej Churreria San Pedro, która leży akurat na camino, po drodze do katedry, więc warto tam wpaść na śniadanie.


Jeśli już jesteśmy przy śniadaniu: tak jak churros con chocolate można dostać wszędzie w Hiszpanii, tak czymś, co trzeba koniecznie spróbować w Santiago, jest Tarta de Almendra. Na uliczkach spotkacie przynajmniej kilka sklepików Casal Coton, do których można wstąpić na degustację ciasta migdałowego oraz innych ciasteczek. Ale to w Pasteleria Mora jadłem chyba najlepszy kawałek Tarta de Santiago: na cieniutkiej warstwie ciasta francuskiego znajduje się masa z wyłącznie trzech składników, czyli migdałów, jajek i cukru. Jose Mora był pierwszy cukiernikiem, który już wtedy znane ciasto (wypiekały je siostry klauzulowe mieszkające przy Plaza de la Quintana de los Muertos i rozkoszowało się nim całe miasto) zaczął oznaczać krzyżem św. Jakuba. Stara receptura została zachowana do dziś.


W Cafe Tertulia (tak, przyznam się, musiałem sprawdzić, jak wygląda najlepsza kwiarenka Santiago według tripadvisor) panuje świetna, tworzona przez kelnerów atmosfera; przyjemnie jest więc usiąść w stylowym wnętrzu, zamówić kawę z mlekiem (pyszna!), do której jako dodatek podawane jest brownie, w razie głodu poprosić jeszcze o pancakes, a następnie wspiąć się z powrotem w stronę katedry. Uwielbiam tę dzielnicę, położoną na zboczu pod Hostal de los Reyes Catolicos.


Ale dobrze jest też wracać, nie szukać wciąż czegoś nowego, tylko po znalezieniu idealnej kawiarenki wracać tam do rana, siadać w ogrodzie, kontynuować czytanie książki i od tej samej kelnerki zawsze zamawiać cafe con leche y con bailey’s z kawałkiem biszkoptu. Tak, kawiarenka przy Hotel Costa Vella to mój mały raj w Santiago. Jest cudowna. Wewnątrz z głośników płynie klimatyczna muzyka, a ogród tchnie wprost magicznym spokojem. Można usiąść wśród zieleni, plusku fontanny i latających wokół wróbelków i tak spędzić poranek… by wrócić znów kolejnego dnia. I kolejnego. Bo czy potrzeba czegoś więcej?


Jak widzicie, dobrze jest pielgrzymować do Santiago, ale warto też tutaj przez chwilę pomieszkać 


Jeśli mielibyście ochotę zamówić moje dwie książki ze zdjęcia o Camino de Santiago, zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Wędrobajka dostępna jest TUTAJ.
Tomik poezji zaś TUTAJ.
The post Szlakiem kawiarenek w Santiago first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Arroz a la cubana! first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Nie potrzeba wiele, aby przygotować arroz a la cubana: wystarczy biały ryż, jajko i banan, a w wersji hiszpańskiej również sos pomidorowy. To właśnie w Hiszpanii przepis ten jest najbardziej popularny. Przeszukałem Internet, by poznać odrobinę jego historię, i okazuje się, że przypadek może być podobny do naszej ryby po grecku lub fasolki po bretońsku: ryż po kubańsku tak naprawdę pochodzi z Islas Canarias, a nie z Kuby. Jednocześnie prawdą jest, że był on rozpowszechniony na karaibskiej wyspie i Kubańczycy wspomiają go z nostalgią jako posiłek dzieciństwa. W niektórych źródłach znalazłem, że był on także nazywany comida de putas – pewnie z racji na prostotę oraz szybkość jego przygotowania.

Wystarczy ugotować ryż, usmażyć jajko, banana (najlepiej odmianę platano nadającą się właśnie do smażenia) i voila! Osobiście po ugotowaniu ryżu podsmażam go jeszcze z czosnkiem (mogą być dwa ząbki), a na talerzu polewam passatą pomidorową podgrzaną również z czosnkiem oraz bazylią (dla ozdoby przydaje się kilka świeżych listków na wierzch). Banana przekrajam wzdłuż na dwie połowy, obtaczam je nieco w mące i smażę na tej samej patelni, co jajko, nawet nie dodając już oliwy.

Wszystko prezentuje się świetnie na talerzu: ryż polany sosem pomidorowym, na to jajko, a po obu stronach podsmażany banan. Przygotowanie zajmuje dosłownie chwilę, posiłek jest pożywny i oryginalny… czego chcieć więcej? Sprawdza się idealnie w życiu studenckim, na żaglach lub po prostu jako szybki lunch. Wybaczcie, że nie podaję dokładnego przepisu ani ilości składników, ale myślę, że najlepiej przygotować go według własnego wyczucia. I przy różnych okazjach. Bo to właśnie dzielenie się z innymi i różne małe historie, wspomnienia momentów przy różnych stołach są w kuchni najlepsze. Po to jest arroz a la cubana!

Banany czekają na przygotowanie, ludzie czekają na przygotowanie bananów…

Gotowi na arroz a la cubana! Wersja żeglarska. Więcej o żeglowaniu TUTAJ
The post Arroz a la cubana! first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Co zjeść w Barcelonie first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Już poranek na La Boqueria (najsłynniejszym targu, o którym pisałem TUTAJ) sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Spacerując między kolejnymi stoiskami, masz ochotę spróbować wszystkiego: od empanadas (kształtem przypominających nasze pierogi) z kilkunastoma rodzajami farszu, poprzez wszelkie przystawki z owocami morza, aż po klasyczne patatas bravas, pan con tomate czy placek coca na słodko lub wytrawnie. Są i bocadillos, czyli hiszpańskie kanapki: z queso, jamon iberico, calamares albo klasycznie z tortilla con patatas (hiszpańskim omletem – tak, również bogatszym niż ten francuski). Po wyjściu z La Boqueria barów oferujących te przysmaki jest zatrzęsienie. Jeśli ktoś szuka najtańszych opcji, kanapka z tortilla con patatas w piekarni 365 choćby koło targu św. Katarzyny kosztuje zaledwie 2 euro. Osobiście polecam również knajpkę Conesa Entrepans na placu San Jaume, która oferuje bardziej wyszukane bocadillos, również dla wegetarian i wegan.


Jeśli już znaleźliśmy swoje bocadillo, czas na deser. Można chwycić coś w piekarni po drodze (koniecznie trzeba sprobowac turron, słynny hiszpański słodycz z miodu i migdałów – znam to również z Prowansji, a tutaj warto posmakowac zwlaszcza z crema catalana, polecam sklep przy Sagrada Familia) albo skierować się prosto do Museo de Xocolate (Muzeum Czekolady). Dla jej fanów to miejsce obowiązkowe: nawet bilet jest tutaj kawałkiem gorzkiej czekolady! Można poznać jej historię, zobaczyć ludzkich rozmiarów rzeźby, a na koniec wypić jedną gorącą filiżankę. Tuż obok znajduje się szkoła cukierników: fascynujące jest przystanąć chwilę i obserwować, jak młodzi adepci sztuki cukiernicznej tworzą swoje słodkie dzieła.



Jeśli tak jak ja uwielbiacie stare kawiarenki (mustbe w każdym mieście), w których bywali artyści z epoki, a przy tym czytaliście „Cień wiatru” Zafona, koniecznie wejdźcie do Els Quatre Gats, gdzie bywał Picasso i Gaudi, a koncerty fortepianowe dawał Isaac Albeniz.
Gdy zaczyna zmierzchać, a nasza energia do wędrówek po mieście również dochodzi do granic, warto zajrzeć do jednego z bar a pintxos: to niewielkie kanapeczki nadziane na wykałaczkę, które pochodzą z Kraju Basków, a dokładnie z San Sebastian. W tamtejszych restauracjach wystawiało się takie małe porcje jedzenia, by zachęcić przechodniów do wejścia do restauracji. Uwaga uwaga, to nie są tapas! W odróżnieniu od tych zmniejszonych porcji posiłku, które podaje się gratis do piwa, pintxos to kunsztownie przygotowane i udekorowane przystawki. Zamawia się je niezależnie od napoju, kosztują zwykle około dwóch euro, a na koniec po prostu barman liczy wykałaczki, które zostały na talerzu.


Nie wiem, jak Wy po tych zdjęciach, ale mi od czasu zajęcia miejsca przy barze to wybrania jednego pintxos minęło sporo czasu (oczywiście) na zastanawianiu się. Wniosek? Najlepiej wziąć od razu kilka. I kieliszek wina (nie sangrii, to dla turystów).
Uważajcie też na paellę: warto znaleźć dobrą knajpkę i zapłacić trochę więcej za naprawdę dobrą. I jeszcze jedno: paelli nie je się samemu, trzeba ją dzielić. Ktoś chętny przy następnej okazji?^^
Mikołaj

The post Co zjeść w Barcelonie first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Włoska foccacia first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Gotowanie to pewien rodzaj podróży, nawet jeśli w nim nie uczestniczymy, nie smakujemy. W minionym tygodniu na naszym rodzinnym blogu Kudłaczy w Podróży pojawił się przepis na foccacię: fakt, że tym razem nie miałem okazji jej spróbować, jeszcze bardziej przeniósł mnie do sfery wspomnień.
Odkryłem ją na szlaku Via Francigena kiedy to, nie mogąc przywyknąć do toskańskiego chleba, szukaliśmy wraz z Karolem innego pieczywa. Ale zacznijmy od początku… co takiego nie pasowało nam w toskańskim chlebie? Tradycyjny „pane toscano” składa się z pszenicy, wody oraz drożdży – bez dodatku soli! Fakt ten tłumaczony jest historią: kiedy wartość soli równa była złotu, bogate miasta takie jak Piza starały się wywrzeć presję na biedniejszej reszcie społeczeństwa. Toskańczycy jednak, a na ich czele mieszkańcy Florencji, nie poddali się jednak tym wpływom i spopularyzowali w regionie chleb bez soli. Tradycja ta kontynuowana jest do dziś, a niesłony chleb podobno tylko uwydatnia smak innych potraw, którym towarzyszy on w ciągu dnia.
Wiodąca często przez bezdroża Via Francigena nauczyła nas z Karolem, by zawsze mieć w plecaku przynajmniej pół bochenka 'pane toscano’ (wraz z kawałkiem sera oraz ciastkami na czarną godzinę). Jednak kiedy nadarzała się okazja, w piekarni prosiliśmy o foccacię, ten płaski chleb nasączony oliwą, posypany solą i ziołami. Była pyszna sama w sobie, a gdy w maleńkim barze-sklepie sprzedawczyni w Radicofani sprzedawczyni przygotowała nam kanapki z foccacią na drogę, byliśmy już zupełnie wniebowzięci. Ten rodzaj placka. przypominający pizzę, zaczęto przygotowywać w Ligurii, gdzie z powodu wilgotnego, morskiego powietrza zwykły chleb bardzo szybko pleśniał. Początkowo nie dodawano drożdży, które Włosi zaczęli dorzucać dopiero później, kiedy foccacia stała się popularna w całym kraju.
Dziś, zależnie od regionu, można spotkać się z jej różnymi wersjami: z dodatkiem sera, cebuli, pomidorów… Dobra, ze wspomnień i opowieści czas chyba przejść do praktyki. Zerknijcie na przepis:

Składniki
Przygotowanie:
Drożdże rozpuścić w 50 ml wody ( pozostanie nam 300 ml) dołożyć do nich nieco mąki i pozostawić na aż zaczną pracować. Drożdże dołączyć do pozostałej maki, dodać szczyptę soli i pozostałą ilość wody 300 ml. Zagnieść ciasto, Zawinąć w kulę, posmarować nieco oliwą, przykryć folią spożywczą do wyrośnięcia na około 40 minut.
Wyrośnięte ciasto wyłożyć na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia, rozciągnąć dłońmi na papierze, posmarować oliwą, przykryć i pozostawić na około 15 minut do wyrośnięcia.
Zioła połączyć z oliwą, Zrobić w wyrośniętym cieście palcami dziurki, wlać do nich oliwę z ziołami, całość posmarować oliwą. Włożyć do rozgrzanego piekarnika do temperatury ok. 200 C i piec około 25 minut.
Jeśli macie ochotę, spróbujcie przygotować i chleb toskański. Jeśli wyruszycie na Via Francigena, w plecaku znajdzie się miejsce na oba rodzaje pieczywa!
Mikołaj
Źródła:


The post Włoska foccacia first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Chlebek bananowy i wszystkie jego podróże first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Nabrałem tego zwyczaju chyba podczas jednego z wypadów na MUN ( szkolne symulacje obrad ONZ – pozdrowienia dla Jedynkowiczów!) do Holandii, kiedy to na długą podróż busem znajoma przygotowała banana bread, czyli tradycyjny przysmak Amerykanów. Wspomniała, że zabiera go właściwie w każdą podróż (oczywiście nie ten sam). To zdanie powróciło do mnie dwa lata później.
I tak zaczęła się swego tradycja. Kiedy wracałem do domu na święta w czasie pierwszego roku studiów, aby jakoś przetrwać męczącą podróż z wieloma przesiadkami, upiekłem wcześniej chlebek bananowy. Gdy na wiosnę zeszłego roku wyjechałem na weekend do Rzymu (zajrzyjcie TUTAJ), przez te kilka dni chlebek przeszedł ze mną Wieczne Miasto wzdłuż i wszerz (notka dla oszczędnych podróżników (tak, można na nim przetrwać pierwszy dzień lub dwa w nowym mieście, kiedy jeszcze jesteśmy zupełnie zagubieni). Banana bread wyjechał również do Portugalii, pierwszego dnia oszczędzając nam zmartwień o jedzenie. A zgadnijcie, co przygotowałem przed wyruszeniem na Via Francigena i co jedliśmy przed oraz zaraz po wylądowaniu w Pizie? Załączam zdjęcie jako dowód (jeszcze przed samym wyjściem na autobus):

Jak widzicie, chlebek bananowy to rzecz cudowna, która towarzyszyła mi już na wielu drogach. Pozwólcie więc, że zdradzę kulisy moich podróży, opowiadając o tym, jak przygotować banana bread, wiele się nad tym nie zastanawiając:
Przepis tradycyjny:
3 średniej wielkości banany lub 4 małe
75 g rozpuszczonego masła
0,5 szklanki cukru brązowego
1,5 szklanki mąki
łyżeczka sody oczyszczonej
roztrzepane jajko
szczypta soli
Rozgnieść banany w dużej misce, wlać rozpuszczone masło, a następnie cukier, cały czas mieszając. Dodać jajko roztrzepane ze szczyptą soli, dosypać mąki wraz z łyżeczką sody oczyszczonej. Powinna z tego wyjść niezbyt gęsta, ale też nie za rzadka masa. Zanim wlejecie ją do formy do wypieków, dorzućcie parę dodatkowych składników, takich jak rodzynki lub inne suszone owoce, orzechy włoskie, migdały,kawałki czekolady… co tylko zapragniecie. Ostatnio wrzuciłem na przykład rodzynki, migdały oraz cynamon. Wanilia oraz rum też się dobrze sprawdzają. Tylko nie za dużo, aby ciasto zachowało swoją formę.
Wstawić do piekarnika z termoobiegiem na około 50 min. w temperaturze 180 stopni, w trakcie można obracać (po 25 min.), aby upiekł się ze wszystkich stron. Dla pewności najlepszy jest test suchego patyczka.
I gotowe! Chlebek nadaje się świetnie na śniadanie, do herbaty, albo też… no właśnie, może czas pomyśleć o kolejnej podróży?

Lekko zmieniony przepis zaczerpnięty z: www.mojewypieki.pl
Na ostatnim zdjęciu widać banana bread bez glutenu. Ktoś chętny? ^^
The post Chlebek bananowy i wszystkie jego podróże first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post La Chandeleur, czyli świece i naleśniki first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Sama nazwa nawiązuje do symboliki światła, która w Polsce pozostała najważniejsza. Świece znajdują się u korzeni tego święta, które obchodzi się 40 dni po Bożym Narodzeniu. W czasach starożytnych mniej więcej w połowie lutego Rzymianie urządzali procesje ze świecami na cześć boga Pan, pół-kozła pół człowieka, który chronił pasterzy oraz ich owce. W roku 472 papież Gelazjusz I postanowił schrystianizować obchody święta, nadając mu ewangeliczny wymiar: świece miały nawiązywać do fragmentu Pisma, w którym Symeon określał Jezusa jako „światło na oświecenie pogan i chwałę Izraela”. W ten sposób zaczęto celebrować ofiarowanie Jezusa w świątyni.
W Polsce zanosimy świece do domówi rozpalamy od nich domowe ognisko, które ma budować więzi rodzinne i chronić przed złem (jak Matka Boska odpędzająca stado wilków). Tego dnia światło jest ważne w jeszcze innym wymiarze: Amerykanie zastanawiają się, czy świstak zobaczy swój cień; również dla Francuzów słońce 2 lutego oznacza, że zima zbyt szybko się nie skończy. Wiąże się z tym parę powiedzeń ludowych, jak ” S’il fait beau et luit à la Chandeleur, l’ours se cachera encore 6 semaines”. Te przesądy chyba się nie pokrywają, bo świstak w Pensylwanii w tym roku zobaczył swój cień, co zapowiada jeszcze 6 tygodni zimy, zaś w Prowansji było pochmurno i deszczowo jak nigdy. Komu wierzyć? 

Powoli dochodzimy do sprawy naleśników. Niektórzy uważają, że jest to połączenie światła, Słońca i Jezusa, ale dla mnie to trochę naciągane. Bardziej wiarygodna jest informacja, że Gelazjusz I w czasie procesji ze świecami rozdawał biednym placki, które to przetrwały do dziś pod znaną formą. Powiedzmy sobie jednak szczerze: mało kto się teraz tym przejmuje. 2 lutego stał się Dniem Naleśnika, kiedy to podrzuca się okrągły placek na patelni, w lewej ręce trzymając monetę. Ma to przynieść powodzenie na cały rok, a samo jedzenie naleśników wedle porzekadła zapewnia dobre plony.

Ale na samych naleśnikach się nie kończy! Pozostały jeszcze pachnące wodą z kwiatów pomarańczy navettes, czyli twarde ciasteczka w formie łódeczek, które upamiętniają przybicie do brzegów Camargue trzech Marii (Maria Magdalena, Maria Salomea oraz Maria matka Jakuba). To tradycja czysto prowansalska. Co roku 2 lutego rzeźba Czarnej Madonny z klasztoru św. Wiktora (jedno z najstarszych miejsc kultu chrześcijańskiego w Europie) wnoszona jest procesyjnie aż do bazyliki Notre Dame de la Garde. Po drodze arcybiskup święci słynną ciastkarnię „Four des Navettes”, która kiedyś należała do klasztoru. Po skończonej procesji uczestnicy nie mogą sobą oczywiście odmówić choćby jednej navette!
Jeśli więc następnym razem będziecie jeść crepes lub navettes, zastanówcie się nad tym. Bo na naleśnikach się nie kończy. 
Mikołaj


Źródła:
http://madame.lefigaro.fr/cuisine/la-chandeleur-entre-origines-et-traditions-010217-129485
http://www.teteamodeler.com/culture/fetes/coutume-chandeleur.asp
The post La Chandeleur, czyli świece i naleśniki first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Hiszpańska tortilla first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
To absolutny klasyk i przykład na to, w jaki sposób Hiszpanie potrafią przygotować proste, odżywcze i smaczne danie. Jest wiele historii na temat jej powstania: jedni mówią, że jest inspirowana daniami przyrządzanymi przez Inków (od nich na pewno przywieziono ziemniaki); inni, że została wymyślona w czasie oblężenia Bilbao w XIX wieku. Tortilla jest chłopskim posiłkiem, który kobiety przygotowywały na mężczyzn pracujących na roli. Stanowi ulubione danie Sancho Pansy, a jej przygotowanie jest szczegółowo opisane w Don Kichocie.
W Internecie znajdziecie wiele wersji, ale generalnie w przeciwieństwie do paelli czy salsy pomidorowej, tortilla española przygotowywana jest raczej tak samo w całej Hiszpanii: jeśli macie na nią ochotę, potrzebne wam będą jajka, ziemniaki, cebula i oczywiście oliwa z oliwek. Nie jest to polski omlet z mlekiem i mąką, przypominający gruby naleśnik; ani tez francuski, lekki i wymagający wielkiego wyrafinowania. Tortilla jest prostym i porządnym daniem, w końcu to kuchnia hiszpańska!
Jak już pojmiemy podstawy, do środka omleta można dorzucać inne składniki wedle własnej fantazji. Najpierw jednak przedstawię swój sposób na przygotowanie tortilla española. Kiedyś pierwszy raz ją jadłem, usłyszałem że w trakcie smażenia trzeba myśleć o Fryderyku Nietzsche. Sprawdźcie, może działa 

Składniki (na 3-4 osoby):
duża cebula
350/400 g ziemniaków
3/4 jajka (zależy od wielkości)
oliwa z oliwek, sól pieprz
Podgrzejcie oliwę na patelni (nie żałujcie jej), a następnie wrzućcie na chwilę na mocny gaz pokrojoną w cienkie plasterki cebulę. Zmniejszcie gaz, niech stanie się złota i słodka w zapachu. W tym czasie obierzcie i pokrójcie ziemniaki: przekroić wzdłuż i potem kroić w poprzek na półcentymetrowe plasterki. Gdy cebula będzie gotowa, dorzućcie ziemniaki na patelnię. Kilkanaście minut zajmie, zanim się usmażą, w razie potrzeby dodawajcie oliwy. Na koniec dorzućcie sól i pieprz dla smaku. Ja dodałem również cząber.
Roztrzepcie w dużej misce trzy lub cztery jajka ze szczyptą soli oraz ewentualnie kurkumą i odrobiną ostrej papryki. Wrzućcie do miski ziemniaki i cebulę za patelni, pomieszajcie. Konsystencja nie może być zbyt luźna, ani też zbyt ziemniaczana. Dlatego też podaję przybliżone ilości, najlepiej jak każdy wypracuje własne. Sancho Pansa dla przykładu dawał dwa duże ziemniaki, trzy jajka, cebulę i boczek.
Wrzućcie masę ponownie na patelnię (musi na na niej być odrobina oliwy) i smażcie pod przykryciem na średnim ogniu przez kilka minut. Odlepiajcie brzegi od patelni, tortilla musi swobodnie się na niej poruszać. I teraz następuję najtrudniejsza część: na pokrywce albo dużym talerzu przewróćcie omlet na drugą stronę. Jeszcze kilka minut smażenia i gotowe!
Taką tortillę można podawać na ciepło z sałatą lub czymkolwiek innym, ale też i na zimno, choćby w formie bocadillos albo jako tapas. To idealne danie, które można zabrać w drogę czy zjeść w czasie wędrówki. Polecam studentom: to jedna z rzeczy, które raz przygotowujesz, a potem jesz przez kilka dni, potwierdzam
A jeśli akurat uczycie się o Nietzsche…
Mikołaj

The post Hiszpańska tortilla first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>The post Papryczki z Padrón first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>
Skąd taka gra? Otóż zwykle papryczki z Padrón charakteryzują się słodkim smakiem o orzechowej nucie. Jednak jakieś 10-20 % produkcji zaskakuje swoją ostrością (siedząc przy stole, od razu widać, u kogo ubiegać się o piwo – fakt potwierdzony). I nigdy nie wiadomo, która zielona papryczka będzie ostra. Stąd słynne galicyjskie powiedzenie: „Os pementos de Padrón, uns pican e outros non”, co znaczy: „Papryczki z Padrón, jedne pikantne, inne nie”.
No dobra, niektórzy upierają się, że są w stanie odróżnić te pikantne bez ich smakowania. Znalazłem wypowiedź producenta, który mówi, że mają one twardszą skórkę, nieco innych kształt i zapach. Sama ostrość zależy od ilości otrzymywanego słońca oraz wody: dla przykładu, roślina może dać więcej pikantnych papryczek, jeśli będziemy zraszać również jej liście, a nie tylko podlewać przy pniu. To by wyjaśniało, w jaki sposób zakonnicy w klasztorze w Herbón byli w stanie wyprodukować z pimientos słoiczek zarówno słodkiej, jak i ostrej konfitury.

Klasztor w Herbón stoi u początków słynnego tapas. Franciszkańscy misjonarze przywieźli nasiona z Meksyku, dziś zaś wiemy, że krajem ich pochodzenia jest prawdopodobnie Boliwia. W XVI wieku pimientos del Padrón pojawiły się więc w Galicji, na początku hodowane wyłącznie przez braci. Później franciszkanie rozdawali nasiona wszystkim sąsiadom, aby zwalczyć głód w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Do dziś mieszkańcy Herbón żyją właściwie z hodowli pimientos.
Dziś zielone papryczki hodowane są również w innych regionach Hiszpanii, dlatego, aby je rozróżnić, te pochodzące z Galicji nazywane są Pimientos del Herbón. Jeśli będziecie przechodzić przez te tereny, nie przegapicie rozległych pól uprawnych. Zajrzyjcie wtedy koniecznie do klasztoru w Herbon, gdzie znajdziecie schronisko dla pielgrzymów oraz wyrabianą przez zakonników konfiturę: polecam pikantną, z serem jest wspaniała!

The post Papryczki z Padrón first appeared on Blog literacko-podróżniczy Blogue littéraire francophone.
]]>