]]>

Ceremonia otwarcia rzeczywiście robiła wrażenie. Odbywała się ona, uwaga uwaga: w samym parlamencie. Wejście do węgierskiego parlamentu nie jako turysta, ale w sprawach, można powiedzieć, zawodowych – bezcenne.

Zastaliśmy Budapeszt u początku wiosennego przebudzenia. Stare, żółte tramwaje leniwie jeździły ulicami, ludzie spacerowali, przysiadali na murach, odpoczywając i obserwując płynący Dunaj. Ciepłe powietrze i słońce sprawiały, że aż chciało się chodzić, chodzić bez końca. Doszliśmy więc do paru miejsc:
Most łańcuchowy. Przekraczając Dunaj, można oglądać Stare Miasto w Budzie, mieniące się wieloma kolorami wież i dachów. Przypomina ono obraz impresjonisty, który najpiękniej prezentuje się właśnie z daleka. Wtedy właśnie Buda jest najbardziej okazała, najwspanialsza.

Wzgórze zamkowe. Cały Budapeszt jest miastem, którego panorama robi największe wrażenie. Wystarczy odejść od centrum, przejść na drugą stronę Dunaju i zagłębić się w ciche uliczki, na których latarnie wyznaczają drogę do zamku. I tam, ze szczytu, oglądając panoramę Budapesztu, tak jak wszyscy inni, otworzyć butelkę wina, spędzając tak kolejną godzinę.


Wzgórze Gellerta. Jeśli lubicie poświęcenie oraz zdania w stylu „im trudniejsza droga, tym piękniejszy widok ze szczytu”, wchodźcie śmiało. W innym przypadku, jeśli już jesteście zmęczeni albo jest późno, zastanówcie się. Prowadzi tu stroma ścieżka pełna schodów. Ale warto. Widok rozciągający się ze szczytu jest bezcenny.

Jeśli wolicie płaskie tereny, wybierzcie wyspę św. Małgorzaty. Spokojna, cicha, z widokiem na parlament… wyspa św. Małgorzaty zawsze jest dobrym pomysłem.

I na koniec jeden z najwspanialszych środków transportu, jakie wymyślono – beer bike. Na czym to polega? Wyobraźcie sobie, że jesteście w ruchomym pubie, który jeździ ulicami Budapesztu. Pijecie piwo i pedałujecie, a jedna osoba trzyma kierownicę. Czy to nie cudowne?

A teraz wróćmy do MUNa. Na KarMUNie reprezentowałem Rosję, co jest jedną z najlepszych rzeczy, które można zrobić. Być delegatem Rosji, USA czy Korei Północnej to jak wygrać obrady. To od ciebie wszystko zależy, to z tobą wszyscy chcą współpracować albo cię nienawidzą. Podczas tych obrad delegaci wybierali raczej tę drugą opcję. I bardzo mi się to podobało. Polecam.
Fantastyczne jest to, jak wszyscy potrafili się przejmować wymyślonymi problemami i wcielać w role swoich państw. Gdy wychodziliśmy na przerwę, cały czas się kłóciliśmy, ale już nie jako wrodzy sobie delegaci, a jako przyjaciele.
I do dziś pamiętam moment, gdy jedna z delegatek (akurat USA, a niech to) jako karę za spóźnienie zaśpiewała „Tavaszi szel vizet araszt”. Miałem wtedy wrażenie, że wszystko się łączy: Leiden, Budapeszt, te wszystkie zdarzenia i osoby. Cały wyjazd stał się czymś więcej niż zwykłą podróżą, podniósł się do poziomu, można powiedzieć, metafory: rzeczy tak jakby miały potoczyć się w ten, a nie inny sposób. Rodzinna przygoda z munami została zakończona, dzięki wszystkim. Puzzle się ułożyły.
Mikołaj Wyrzykowski
Zdjęcia pod tekstem: Łukasz Sawicki oraz Arkadiusz Kierys.





Po raz drugi pojechałem na Lemuna, tym razem już jako trochę bardziej doświadczony dyplomata. Chociaż czy mogę tak powiedzieć? Reprezentowałem Surinam i muszę się przyznać, że przed Lemunem nie miałem pojęcia, że takie państwo istnieje. Serio. Jeśli też nie wiecie, oto informacje w pigułce: Surinam to była kolonia Holandii znajdująca się na wschodnio-północnym wybrzeżu Ameryki Południowej. Puszcze tropikalne, prawie 100 % wilgotności i prezydent Desi Bouterse, który rządzi właściwie od trzech dekad, dwa razy za pomocą zamachów stanów, dwa poprzez wybory. Do tego jest skazany w Holandii na 11 lat więzenia za przewiezienie prawie o,5 tony kokainy do kraju tulipanów i wiatraków. Jego syn siedzi w więzieniu na Florydzie za handel bronią, a obaj chcieli jakiś czas temu ustalić w Surinamie bazę dla Hezbollah wymierzoną w USA. Więc, jak widzicie, zapowiadało się wspaniale!
I tak było. Ponowne obrady, wędrówki, spanie po kilka godzin dziennie… Leiden to piękne miasto (możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej). Udało nam się spotkać na ulicy muzyka, Benjamina Kitchinga, który, jak się okazało, przyjechał tutaj z Anglii, grając na ulicach swoje piosenki i promując płytę. Ma świetne utwory: proste melodie i opowieści, które przenoszą w inny, magiczny, mistyczny świat. Spotkaliśmy go cudownym przypadkiem.
Jeśli chodzi o Surinam i Crisis Committee, to jest to chyba najciekawsza z możliwych komisji. Cały czas mamy nowe kryzysy, które musimy rozwiązywać, a czasami do pokoju wpadają przebrani ludzie i urządzają scenki -spójrzcie tylko na zdjęcia. Dyplomaci mogą szpiegować, knuć przeciwko innym tak, żeby zyskać jak najwięcej dla siebie. Jak to dyplomaci. Nikt za bardzo nie troszczył się o opinię Surinamu, więc po prostu sprzedawaliśmy łóżka. Też można.
Kolejny Lemun za nami, pożegnałem znajomych z Leiden i teraz powoli wychodzę z czegoś, co fachowo nazywamy post-MUN depression. Jest w porządku. Rodzina munowa ma się bardzo dobrze.
Mikołaj
PS. Wpis o MUNie nie mógłby się odkryć bez czarnych żelków. Odkryłem, że Holendrzy potrafią z nimi zrobić dosłownie wszystko: nawet wino czy likier. Odkryłem też, dlaczego nie zdejmują butów w domach i mają tak zimno w pokojach – to przez kalwinów, którzy nauczyli ich, aby przyzwyczajać się do bólu (łączy się to trochę z czarnymi żelkami). Niesamowici ludzie.

Leiden nocą jest najpiękniejsze, wszystkie światła odbijają się w kanałach.

Wąskie uliczki, rowery i wiersze poetów z różnych stron świata na ścianach budynków – tutaj Pablo Neruda.

Jedno z najpiękniejszych połączeń, jakie można zobaczyć w Holandii: rowery i kanały.
A tutaj zwykła codzienność w Crisis Committee na Lemunie. Biskup wygłasza przemówienie z okazji Bożego Narodzenia do wszystkich dyplomatów.
]]>
Pamiętam mój debiutancki wyjazd do Hagi. Miałem reprezentować Hiszpanię i rozmawiać o sprawie polowań w Afryce czy też zasoleniu oceanów. Polityka. Nie lubię polityki, ale chciałem pojechać do Holandii. Przemogłem się: napisałem stanowiska polityczne, rezolucję i pojechałem, żeby rozmawiać.
Na debatach właściwie się nie odezwałem.
Ale i tak było świetnie. Wspaniale. MUN to w końcu nie tylko debaty.
Na drugim MUNie w Leiden zacząłem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Byłem delegatem Kuby, palnąłem kilka przeraźliwie komunistycznych przemów i wszyscy chcieli mnie wsadzić do więzienia. Cel osiągnięty. W kolejnej Hadze było jeszcze lepiej. Osoby jeżdżące na MUN-a stały się swego rodzaju rodziną. Mamy swoje legendy. Mamy swój slang. Dla siebie potrafilibyśmy zjeść nawet kilka czarnych żelków za jednym razem.
Na początku roku ta rodzina wpadła na pomysł zorganizowania MUN-a u siebie.
Wielkie przedsięwzięcie. Nie było łatwo. Nieraz, kiedy rozmawiałem z Olą czy Dominiką o przygotowaniach do ToMUNa, mówiły, się są potwornie zmęczone. Że nie robią nic innego. I że to nie wyjdzie. Nikt nie przyjedzie. Ola i Dominika rozmawiały z naszym MUN Director prof. Sawickim więcej niż ze znajomymi. Wciąż MUN, MUN, MUN. Jeszcze parę tygodni przed rozpoczęciem nie byliśmy pewni, czy to się na pewno uda.
Był to najlepszy MUN na jakim byłem.
I nie chodzi mi o to, że był idealny. Na jakiś czas wyłączyli nam prąd (akurat wtedy!), mieliśmy problemy z rozruszaniem debat, bo wiele osób było delegatami po raz pierwszy. Później większość załapała o co chodzi. Razem z Weroniką byliśmy chairami, czyli przewodniczącymi debat w komisji środowiskowej. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem, że może prawie dojść do wojny między Brazylią a Chinami przy takim temacie jak promieniowanie jonizujące.
Osoby, które były najbardziej zaangażowane, włożyły w to nie tylko masę pracy, ale też i serce.
Przyjechały osoby ze szkół z Torunia, z Gliwic, z Włocławka, parę osób ze Słowacji i oczywiście ekipa z Leiden w Holandii. Wcześniej wędrowaliśmy nocami po ulicach Leiden i nie myślałem, że kiedykolwiek zabierzemy te same osoby na ulice Torunia. Nocowałem u Guusa, a nie spodziewałem się, że kiedyś przyjedzie do mnie. A stało się.
Może nie wszyscy rozumieli łzy na ceremonii zakończenia. Może też nie wszyscy rozumieli długą mowę prof. Sawickiego, która tę falę wzruszenia zapoczątkowała. Czy to ze szczęścia, czy z nostalgii, bo dla niektórych to ostatni MUN (sam się tego boję)…
Wiele MUNów złożyło się na ToMUNa i myślę, że te łzy były z powodu marzenia. Rodzina długo pracowała i rodzina spełniła swoje marzenie. Udało się.
Najlepsze jest to, że ci, którzy byli po raz pierwszy, niesamowicie się wciągnęli. Rozmawialiśmy następnego, już normalnego dnia, jak dziwnie się czujemy bez teczek i plakietek z nazwami krajów.
Kolejnego dnia otrzymaliśmy tort-niespodziankę od przyjaciół z Leiden, którzy gratulowali nam pierwszego ToMUNa. To przerosło nasze oczekiwania.
Zdziwiłem się tylko, że nie dorzucili do tortu trochę czarnych żelków.
Mikołaj
Tekst miał być krótszy, ale trochę popłynąłem. Dedykuję wszystkim związanym z MUNami, dzięki! 
Dla niewtajemniczonych: MUN to Toruń, TOMUN, Młodzieżowa Symulacja Obrad ONZ. Ten odbywał się w Toruniu w 1LO od 25-27 września 2015.
]]>
Chair, czyli prowadzący debatę, ustalił jej czas na półtorej godziny. W tym czasie odbywa się prawdziwa walka: o to, czy rezolucja przejdzie, czy też jest na to zbyt słaba. Na środek sali wychodzą kolejni delegaci, wyrażając swoje zdanie na jej temat, poprawiając jej gorsze punkty i chwaląc to, co im się podoba. Czasem dochodzi do sporów między państwami – gdyby tylko mogli, pewnie poobrzucaliby się wyzwiskami, lecz nie, nie teraz, nie to jest najważniejsze – liczy się rezolucja, pytanie, czy wniesie trochę światła, czy też nie, czy uratuje choć część dzieci.
Wydaje się, jakby to wszystko było na serio, i po trochu tak jest, walczymy o sprawę, która naprawdę ma znaczenie: lecz rezolucja która przejdzie, nie zmieni świata, będzie po prostu jedną z wielu rezolucji. To nie są obrady ONZ, tylko MUN, czyli symulacje młodzieżowych obrad ONZ. Mimo tego walka wciąż trwa. Czy ma znaczenie, że coś jest tylko symulacją, albo że dzieje się na serio? To wciąż ta sama sprawa.
Na ostatniego MUN-a wyjechałem ze szkołą, 1LO w Toruniu, do Leiden w Holandii. Przyjechało tam również wiele innych szkół: ze Szkocji, z Niemiec czy z Francji. Uczestniczyliśmy w różnych komisjach, omawiając tematy takie jak prawa człowieka czy sprawy środowiska. Na początku mogłoby się wydawać, że MUN-y to sama polityka i nie ma w tym nic ciekawego. To nieprawda: MUN to po prostu świetna zabawa. Poznaje się mnóstwo osób, a jeśli nie przeforsuje się jakiejś rezolucji (lub nie zechce jej specjalnie zniszczyć), można zawsze wygrać konkurs na najlepszy krawat albo zostać wybranym jako osoba, która najprawdopodobniej wyląduje w więzieniu.
I mimo że to tylko symulacja, wszyscy o tym cały czas zapominamy.
Mikołaj Wyrzykowski
]]>