Nawet nie wiem, kiedy minął ten tydzień i co dokładnie robiliśmy. Tak, żeglowaliśmy po Śniardwach, Mamrach oraz innych jeziorach. Zarzucaliśmy kotwicę i cumowaliśmy do nieznanych brzegów. Rozpalaliśmy ogniska, odganialiśmy się od komarów, śpiewaliśmy. I dalej rozmawialiśmy, stawialiśmy żagle, ciągnęliśmy liny, kładliśmy maszt, przybijaliśmy do portu, odpływaliśmy… Skąd, dokąd? Gdzie dokładnie byliśmy i kiedy? Po powrocie próbowałem odtworzyć wydarzenia z każdego dnia i nocy, ale wszystko mi się mieszało, tak jakby nie było przypisane do konkretnych dat, jakby istniało poza czasem.



Teraz myślę, że jacht stanowi sam w sobie zupełnie inną czasoprzestrzeń. Codzienny świat z jego ustalonym rytmem zostawia się gdzieś na brzegu: tutaj istnieje tylko łódź, woda i wiatr.
W czasie dnia żeglujecie: ktoś operuje sterem, ktoś wykonuje zwrot przez rufę, jeszcze inni rozmawiają, grają na gitarze, czytają poezję. Tak mijają kolejne godziny, i tak mogłoby minąć całe lato. Niebo jest błękitne, a słońce przyjemnie ogrzewa pokład, coraz bardziej zniżając się ku horyzontowi i stając się cudownie pomarańczowe. Wiatr ustaje, i nawet jeśli płyniecie ze znikomą prędkością, kto teraz chciałby schodzić na ląd? Przed zmierzchem trzeba jednak znaleźć miejsce na nocleg, więc wyciągacie lornetkę, włączacie silnik i zaczynacie szukać, czasem bywa trudno, na środku jeziora znów zrywa się wiatr, przychodzi deszcz i robi się coraz ciemniej, ale w końcu cumujecie nie do końca wiedząc gdzie, wiadomo tylko że to jakiś ląd, a na nim mnóstwo komarów, chowacie się więc z powrotem do łódki, zaczynacie gotować obiad, wyciągać wino i gitarę, aby śpiewać szanty, aby noc, albo raczej ta jachtowa oaza światła trwała jak najdłużej, aby o nieznanej godzinie wyjść na pokład, spojrzeć w rozgwieżdżone niebo i zdać sobie sprawę, że pomiędzy milczeniem jeziora a ciemnością lądu jesteście tylko wy… Nie wiadomo kiedy zasypiacie, a nad ranem zwiedzacie już nieznany ląd tak jak pierwsi odkrywcy, później oddajecie cumy i płyniecie dalej, tak jak płynął Huck Finn lub Marlow ze swoimi opowieściami. Gdzie jesteście? Na środku jeziora, pewnie gdzieś daleko od domu, ale to nieważne, bo chwila jest tak piękna!



Zrozumiałem, dlaczego niektórzy nie chcą schodzić na ląd – pływanie zupełnie zmienia perspektywę. Czas zostaje jakby wyjęty i przeniesiony gdzieś indziej, do bardziej nierealnego i bajkowego miejsca, w którym nie płyniesz bezpośrednio tam, dokąd chcesz, bo kierujesz się przede wszystkim wiatrem; a jeśli cumujesz gdziekolwiek, to tak po prostu, bo jest tam dobrze. Nie przejmujesz się i to sporo zmienia. Nawet nie musisz się nad tym zastanawiać.
Mikołaj


Przede wszystkim powiedzmy sobie, że tak, Tofifest jest z założenia festiwalem filmów niezależnych, co znaczy że raczej nie pojawią się tutaj wysokobudżetowe produkcje nastawione na efektowność przekazywanej treści. Takie filmy można zobaczyć wszędzie. Kino offowe zaś niejednokrotnie zwraca uwage, że może nie do końca dokładnie o to chodzi w filmie. Że sztuka może znaleźć swoje wyrażenie w czymś innym niż niezwykłe obrazy i efekty specjalne. I mimo że pięknych zdjęć często tu nie brakuje, to jednak ze względu na mniejsze nakłady finansowe, twórcy starają się zachwycić widza czymś innym i jest to raczej podejmowana tematyka, która ma przekazać jakąś wizję świata artysty czy historie ludzi – bohaterów przedstawianych opowieści, które często są po prostu wyjęte z czyjejś codzienności i w ten sposób wyjątkowe.
Z drugiej strony sam Tofifest i jego wyjątkowość polega na „niepokorności” – przedstawiane filmy mają być wyrazem odwagi i nieszablonowości młodych twórców, bo właśnie ukłonem w ich stronę ma być główny konkurs Festiwalu – „On Air”. W istocie jest to przegląd najczęściej debiutów pełnometrażowych młodych reżyserów. I nie znaczy to wcale że filmy te są niewarte uwagi. Wręcz przeciwnie, dzięki swojej niepokorności i wymowności często na długo zostają z nami, pozostając we wspomnieniach najbardziej zajmującymi obrazami Festiwalu.
Poza tą główną sekcją konkursową, kolejne jakie z pewnością należy wyróżnić to „Forum 2016/2017”, które jest przeglądem najważniejszych filmów ubiegłego roku (jest wśród nich między innymi głośna „Dunkierka”), „From Poland” – konkurs publiczności na najlepszy polski film roku (obowiązek dla każdego kto być może wciąż powtarza że polskie kino nie może poszczycić się ambitnymi produkcjami) czy „Must Be Must See” czyli pasmo filmów wybranych przez organizatorów jako „obowiązkowe do zobaczenia”.

Taxi Driver (1976) Travis Bickle (Robert De Niro)
Jakby tego wciąż było mało, poza tymi czterema, można powiedzieć, głównymi grupami filmów, do zobaczenia jest znacznie więcej. W ramach tegorocznej sekcji „Mistrzowie”, mamy okazję obejrzeć najważniejsze obrazy Marka Koterskiego. „Taksówkarz” oraz „Leon Zawodowiec” to okazja do zastanowienia się nad zjawiskiem antybohatera, a dla miłośników kina bardziej egzotycznego są przygotowane bloki filmów japońskich czy indyjskich (te ostatnie polecam szczególnie osobom, które z tym krajem kojarzą wyłącznie musicalowe kino Bollywood). Zaś w ramach sekcji „Lunatycy” coś dla siebie znaleźć mogą fani horrorów. Przez wszystkie dni trwania festiwalu w klimatycznej sali Artus Cinema będzie można zobaczyć jeden z japońskich klasyków kina grozy. Pokazy te odbywają się codziennie o godzinie 22, a wstęp jest bezpłatny.
I okazuje się że to wciąż nie wszystko, na Festiwalu nie brakuje przecież także produkcji krótkometrażowych (i te bywają często bardzo zajmujące), pokazów specjalnych, czy nawet seriali, co jest nowością w tym roku. Poza tym należy pamiętać, że Tofifest to nie tylko filmy, ale także spotkania z ich twórcami, coś co często pozwala złapać zupełnie inne spojrzenie na obejrzany przed chwilą obraz. Dlatego też i w tym roku, szczególnie w ramach sekcji „From Poland” będzie okazja zobaczyć się z wieloma ludźmi odpowiedzialnymi za produkcję filmów i zadać im swoje pytania. Poza tym w ciągu tego tygodnia odbędzie się między innymi specjalne spotkanie z Małgorzatą Kożuchowską oraz spotkanie z Maciejem Stuhrem po specjalnym pokazie „Milczenia polskich owiec”.
Po pełen program, rezerwację i zakup biletów oraz wszelkie inne informacje dotyczące Festiwalu zapraszam na oficjalną stronę Tofifestu.
Zdjęcia pochodzą ze strony Festiwalu

fot. Adrian Chmielewski / @k35photo
Zapytacie: w jaki sposób będę pisał o tym, co dzieje się na Tofifest, skoro jestem w pełni pierwszego semestru studiów w Aix en Provence? Nie, nie rzuciłem ich, i niestety nie, nie mogłem na ten tydzień wpaść do Torunia. Mieszka tam jednak niejaki Karol Katryński, które znają ci z Was, którzy śledzili sierpniową wyprawę do Rzymu: Via Francigena, Tak, to właśnie on będzie w tym roku relacjonował dla Was Tofifest, skłaniając tych, którzy będą tutaj zaglądać, aby zastanowili się chwilę nad niektórymi z filmów oraz spotkań, które będą odbywały się w ciągu tego tygodnia w Toruniu. Wspaniale, prawda?
Tematem przewodnim Tofifest 2017 jest „Antybohater”. Program znajdziecie TUTAJ. Czekajcie na relacje, pierwsze teksty już niedługo! Pozdrawiam z Aix, ale na ten tydzień przenieśmy się wszyscy do Torunia 
Mikołaj
]]>
Wiele się nie zastanawialiśmy. No dobra, ja oczywiście musiałem się nad tym zastanowić kilka razy, ale Andrzej, kiedy tylko zobaczył słońce wychodzące zza chmur, podjął decyzję za nas dwóch. Błyskawicznie spakowałem plecak i wyszliśmy z domu. Mimo że sytuacja nie przedstawiało się różowo, nie zamierzaliśmy wracać tego samego dnia. Absolutnie nie, no przecież. I wszystko, co nastąpiło potem, wzięło się z tej jednej decyzji, z jednego promyka słońca, który pojawił się za chmurami.
Tej samej nocy siedziałem przy ognisku i z uśmiechem kręciłem głową, nie wierząc w swoje szczęście.
Nic nie planowaliśmy. Po prostu spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy namiot i ruszyliśmy w drogę. Wiedzieliśmy jedno: na pewno spędzimy te kilka dni razem. To już był dobry plan.


„To gdzie dalej jedziecie, chłopaki?”, pytała jedna rodzina wioząca nas w kierunku Świecia. „Eeee… chcieliśmy do Chełmna, ale z prognozy wynika, że będzie tutaj słaba pogoda, więc chyba pojedziemy do Borów Tucholskich. Do Tlenia, tak planowaliśmy.”, odpowiedział Andrzej. „Do Tlenia? A po co chcecie tam jechać? Tam nic nie ma, tylko same ośrodki turystyczne.” Milczenie. „Co właściwie chcielibyście zobaczyć w Borach?” Ponownie milczenie. „Wiecie co, może pojedziecie do Fojutowa? Jest tam znane skrzyżowanie rzek, gdzie jedna płynie nad drugą. Znajdziecie też ładny punkt widokowy. To by chyba wam pasowało, co?” Uśmiechnęli się do nas. Oczywiście, pasowałoby nam. Czemu nie.
Sprawa mogłaby się wydawać prosta, ale taka nie była. Niespodziewanie podjąłem temat dojechania do samego Wilna; plan równie absurdalny, co możliwy. W każdym razie wart zastanowienia się.

W końcu, po kilku autostopowych przygodach wylądowaliśmy w Fojutowie, a następną noc spędziliśmy w okolicach Chełmna, na Górze św. Wawrzyńca. Słyszeliście o niej kiedyś? Ja też nie, i dlatego właśnie wyprawa była tak fascynująca. Nie wiedzieliśmy, dokąd droga nas zaprowadzi. Może ktoś nam coś podpowie, może sami zmienimy plany? Chociaż było też w tym coś męczącego: przyzwyczajony do planów, choćby tych najogólniejszych, i do dążenia do wyznaczonego celu, czasem traciłem na chwilę sens jeżdżenia stopem i wędrowania. Bo dokąd, po co? Musiałem przezwyciężyć te myśli i uwolnić się od nich, żeby po prostu być, tu i teraz. A byłem gdzieś w szczerym polu, we wsi, której nazwy nie pamiętam, wędrując w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Andrzej raczej nigdy nie tracił dobrego humoru. Kiedy tylko widział strumyk płynący przez las czy zachód słońca, wykrzykiwał: „Jak tu pięknie!”. Miał rację: byliśmy pośrodku niczego i było naprawdę pięknie.


Przez te kilka dni byliśmy zupełnie wolni. Poznawaliśmy nowych ludzi, łapiąc stopa; odwiedzaliśmy miejscowości o najdziwniejszych możliwych nazwach; spędzaliśmy noce tam, gdzie tylko tego zapragnęliśmy. Nie potrzeba do tego wiele: namiot, śpiwór, karimata, parę rzeczy do ubrania. Co prawda w nocy czasem dokuczał chłód, ale nic nie zastąpi obudzenia się o świcie w sercu lasu, kiedy z uszami wypełniony intensywnym śpiewem ptaków wdychaliśmy świeże, jeszcze wilgotne powietrze.

]]>
Składniki
1, 5 szklanki mąki
3-4 jajka
3/4 szklanki cukru
3/4 szklanki oleju roślinnego
5 jabłek- obranych ze skórki i pokrojonych w kostkę
1, 5 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczanej
3/4 łyżeczki soli
Przyprawy: 3 łyżeczki kakao, 1 łyżeczka cynamonu, 1/2 łyżeczki imbiru, 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
Polewa i ozdobienie: gorzka czekolada, masło, mandarynki, wiórki kokosowe

Przygotowanie:
Składniki mąka, olej, cukier, jajka, proszek, soda, sól i przyprawy pomieszać. Na końcu dodać obrane i pokrojone w kostkę jabłka. Piec w temperaturze 180 stopni około 20 minut.
Czekoladę rozpuścić z masłem. Polać wyjęte babeczki, posypać wiórkami. Na wierzchu położyć mandarynkę i jeszcze raz polać czekoladą.
13 grudnia już blisko, może więc spróbujecie naszej tradycji? Niektórzy mówią, że św. Łucja wpływa na zimową pogodę. Z doświadczenia wiemy, że z tymi babeczkami każda pogoda jest dobra.
Mikołaj

Pamiętam mój debiutancki wyjazd do Hagi. Miałem reprezentować Hiszpanię i rozmawiać o sprawie polowań w Afryce czy też zasoleniu oceanów. Polityka. Nie lubię polityki, ale chciałem pojechać do Holandii. Przemogłem się: napisałem stanowiska polityczne, rezolucję i pojechałem, żeby rozmawiać.
Na debatach właściwie się nie odezwałem.
Ale i tak było świetnie. Wspaniale. MUN to w końcu nie tylko debaty.
Na drugim MUNie w Leiden zacząłem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Byłem delegatem Kuby, palnąłem kilka przeraźliwie komunistycznych przemów i wszyscy chcieli mnie wsadzić do więzienia. Cel osiągnięty. W kolejnej Hadze było jeszcze lepiej. Osoby jeżdżące na MUN-a stały się swego rodzaju rodziną. Mamy swoje legendy. Mamy swój slang. Dla siebie potrafilibyśmy zjeść nawet kilka czarnych żelków za jednym razem.
Na początku roku ta rodzina wpadła na pomysł zorganizowania MUN-a u siebie.
Wielkie przedsięwzięcie. Nie było łatwo. Nieraz, kiedy rozmawiałem z Olą czy Dominiką o przygotowaniach do ToMUNa, mówiły, się są potwornie zmęczone. Że nie robią nic innego. I że to nie wyjdzie. Nikt nie przyjedzie. Ola i Dominika rozmawiały z naszym MUN Director prof. Sawickim więcej niż ze znajomymi. Wciąż MUN, MUN, MUN. Jeszcze parę tygodni przed rozpoczęciem nie byliśmy pewni, czy to się na pewno uda.
Był to najlepszy MUN na jakim byłem.
I nie chodzi mi o to, że był idealny. Na jakiś czas wyłączyli nam prąd (akurat wtedy!), mieliśmy problemy z rozruszaniem debat, bo wiele osób było delegatami po raz pierwszy. Później większość załapała o co chodzi. Razem z Weroniką byliśmy chairami, czyli przewodniczącymi debat w komisji środowiskowej. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem, że może prawie dojść do wojny między Brazylią a Chinami przy takim temacie jak promieniowanie jonizujące.
Osoby, które były najbardziej zaangażowane, włożyły w to nie tylko masę pracy, ale też i serce.
Przyjechały osoby ze szkół z Torunia, z Gliwic, z Włocławka, parę osób ze Słowacji i oczywiście ekipa z Leiden w Holandii. Wcześniej wędrowaliśmy nocami po ulicach Leiden i nie myślałem, że kiedykolwiek zabierzemy te same osoby na ulice Torunia. Nocowałem u Guusa, a nie spodziewałem się, że kiedyś przyjedzie do mnie. A stało się.
Może nie wszyscy rozumieli łzy na ceremonii zakończenia. Może też nie wszyscy rozumieli długą mowę prof. Sawickiego, która tę falę wzruszenia zapoczątkowała. Czy to ze szczęścia, czy z nostalgii, bo dla niektórych to ostatni MUN (sam się tego boję)…
Wiele MUNów złożyło się na ToMUNa i myślę, że te łzy były z powodu marzenia. Rodzina długo pracowała i rodzina spełniła swoje marzenie. Udało się.
Najlepsze jest to, że ci, którzy byli po raz pierwszy, niesamowicie się wciągnęli. Rozmawialiśmy następnego, już normalnego dnia, jak dziwnie się czujemy bez teczek i plakietek z nazwami krajów.
Kolejnego dnia otrzymaliśmy tort-niespodziankę od przyjaciół z Leiden, którzy gratulowali nam pierwszego ToMUNa. To przerosło nasze oczekiwania.
Zdziwiłem się tylko, że nie dorzucili do tortu trochę czarnych żelków.
Mikołaj
Tekst miał być krótszy, ale trochę popłynąłem. Dedykuję wszystkim związanym z MUNami, dzięki! 
Dla niewtajemniczonych: MUN to Toruń, TOMUN, Młodzieżowa Symulacja Obrad ONZ. Ten odbywał się w Toruniu w 1LO od 25-27 września 2015.
]]>Dziś ogarnęło mnie zwątpienie: mam wiele rzeczy do zrobienia, spośród których szlak św. Jakuba wydaje się czasem najmniej ważny. Nie zawsze mam ochotę iść. Czy potrafię zostawić to wszystko za sobą, aby wyruszyć w drogę?
Wędrujemy piaszczystą drogą przez las w Cierpicach. Jak Forrest Gump powtarzam sobie: „Skoro doszedłem aż tutaj, czemu nie pójść dalej?”. Słońce przyjemnie ogrzewa nasze twarze. Wieje lekki wietrzyk, gałęzie drzew cicho skrzypią. Niebo nabrało idealnie błękitnej barwy. Po chwili docieramy do polany w Jarkach. Niedaleko, za opuszczonym domem płynie strumień, my zaś skręcamy w lewo, zagłębiając się w sosnowy las. Kiedy się zatrzymujemy, do naszych uszu nie dochodzi żaden dźwięk, oprócz szeptu wiatru i śpiewu ptaków. Czuję wolność-zupełnie, jakbym odnalazł zagubiony fragment Raju.
Zaczynam nucić pieśni drogi, po chwili przerywam i zaczynamy się modlić. Las, w który się zagłębiamy, staje się coraz starszy. Poruszamy się skrajem Puszczy Bydgoskiej, która jest pozostałością dzikich i nieprzystępnych puszcz średniowiecznych. Oprócz jeleni, dzików, lisów i borsuków można tutaj spotkać także wilki.
Spotykamy dwójkę innych wędrowców.
Zatrzymujemy się przy miejscu pamięci w Zajezierzu. Znajduje się tu pomnik, który upamiętnia 4 tysiące osób zamordowanych w latach 1939-1943 w tutejszych lasach przez hitlerowców. W ośmiu wspólnych mogiłach leżą mieszkańcy powiatu, a także Żydówki z obozu pracy w Paprosie i Woli Papowskiej. Ludzie ci oddali swoje życie, ale zostawili pamięć, która nawołuje: nigdy więcej tego dla naszych braci. Odchodzimy, mijając wiekowe sosny, które były świadkami tych wydarzeń i teraz pilnują, aby nie pogrążyły się one w niepamięci.
Po jakimś czasie wychodzimy z lasu na otwarte pole, skąd widać domy w Gniewkowie. W czasie drogi rozwiało się moje zwątpienie, z czasem przyszły odpowiedzi na pytania. Mój krok jest pewny, choć czuję ból w stopach, który przypomina mi, że nadal idę.
Gniewkowo, miasto niszczone w swojej historii kilkakrotnie, było niegdyś stolicą Księstwa Gniewkowskiego oraz siedzibą książąt kujawskich, w tym Władysława Białego, którego pomnik stoi na rynku głównym-próbował on nawet sięgnąć po koronę polską, wykradając królewskie insygnia z grobu Kazimierza Wielkiego. Przegrał jednak z Ludwikiem Węgierskim.
Spacerując ulicą toruńską, trafiamy do gotyckiego kościoła św. Mikołaja i św. Konstancji, wybudowanego w XIV wieku. Wstępujemy do plebanii, gdzie chwilę rozmawiamy z księdzem: uściski dłoni, pytania o to, skąd wyruszyliśmy oraz o cel drogi, wyjaśnienia, co robimy, zadziwienia i uśmiechy, zakończone są postawieniem pieczątki, która potwierdza, że tu byliśmy. Odprowadzeni życzeniami dobrej drogi, możemy iść dalej.
Czas w drodze mija szybko, lecz nie oglądam się za siebie. Zostawiam za sobą wszystkie martwe rzeczy, schematy i wędruję tak, jakby nie było czasu, aby doświadczyć śpiewu ptaków, szumu wiatru i blasku słońca, wędruję, aby gubić coraz więcej i zostawić w sobie tylko rdzeń życia.
Cierpice-Jarki-Zajezierze-Gniewkowo 13 km
To już ostatni odcinek szlaku św. Jakuba w diecezji toruńskiej. Dziękuję za wspólną podróż i zapraszam do wędrowania! Buen Camino!
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 36/2015, 06.09.2015
]]>
Zatrzymujemy się przed kościołem św. Jakuba w Toruniu. Wpatruję się w jego figurę, która góruje nad naszymi sylwetkami-figurę patrona pielgrzymów. Pod naszymi stopami znajduje się muszla-znak, za którym będziemy podążać. Przekraczamy bramę i zmierzamy do zakrystii. Przed chwilą skończyła się msza. Wewnątrz księża dyskutują, jak długo powinno trwać kazanie, aby ludzie nie pozasypiali. Tata postanawia sprzedać pewien dowcip:
Wybuch śmiechu. Następnie wywiązuje się rozmowa. Opowiadamy, dokąd pielgrzymujemy. Ksiądz podchodzi, aby uścisnąć nam dłonie.
Wyruszamy, kierując się symbolami muszli na niebieskim tle, namalowanymi na murach Torunia-do tej pory widziałem je wiele razy, lecz dopiero dziś są one moimi przewodnikami.
Pokonujemy most i schodzimy w dół, aby dostać się na drugi brzeg Wisły. Stąpamy po mokrej, miękkiej ziemi, omijając kałuże. Droga prowadzi wzdłuż rzeki. Mijamy zamek Dybowski, który według legend połączony jest prowadzącym pod Wisłą tunelem z katedrą św. Janów, a następnie wychodzimy na otwarte, zielone pole. Ptaki śpiewają radośnie na gałęziach. Nasze nogi są jeszcze silne, krok sprężysty. W pewnym momencie zatrzymuję się: drogę przebiega nam jedna, a po chwili całe stado saren. Biegną powoli, w rzędzie, dumnie prezentując swoje względy: zatrzymuję oddech i staram się zapamiętać ten obraz, aby przenieść go do strefy wiecznych fotografii w moim umyśle.
Wędrujemy dalej, mijając Fort X -pusty, zrujnowany, pełen potłuczonych butelek oraz malowideł naściennych- i następnie, oddalając się od wału rzecznego, docieramy do Małej Nieszawki. Witamy się z uśmiechem z mijającym nas ludźmi również pielgrzymami, którzy podążają za różnymi znakami. Spotykamy tutejszego mieszkańca, którego pytamy o drogę.
Docieramy do zbudowanego z ciemnego drewna kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa. Na plebanii witamy się z księdzem proboszczem, prosząc go o pieczątkę-dowód odbywanej przez nas podróży.
Symbol muszli, wymalowany na drzewach, słupach oraz murach prowadzi nas dalej. Oplatają mnie myśli. Zaczynam coraz intensywniej podróżować-nie tylko naprzód, wzdłuż torów kolejowych i dalej, w sosnowy las, ale też w głąb siebie, aż do światła, do korzeni. Słońce już jakiś czas temu schowało się za chmury, niebo stało się posępne, popielate. Zaczyna doskwierać zmęczenie, ból w nogach. Czuję delikatne kropelki deszczu. Patrzę w niebo: tak, chciałbym, aby teraz zaczęło padać, aby spadł mocny, rzęsisty deszcz, uwalniając nas od dalszej wędrówki. Jednak droga się nie kończy, a stopy, choć zmęczone, posuwają się naprzód po mokrej ziemi; muszle się nie kończą i jest coś, co wzywa nas, abyśmy nie przerywali marszu, i mijając kościół w Cierpicach, wchodząc w lasy, szli coraz dalej i coraz głębiej. Przekroczyliśmy próg domu, zatem wędrujemy.
Toruń-Mała Nieszawka-Wielka Nieszawka-Cierpice 18 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 35/2015
]]>
Kontynuuję więc wędrowanie szlakiem św. Jakuba. Tym razem wyruszyłem wraz z mamą. Zaczynamy w Ciechocinie, poranny deszcz powoli ustaje, ponure chmury ustępują z nieba. Mamy przed sobą cały dzień drogi, która prowadzi głównie przez lasy.
Nie ma tu oszałamiających widoków ani zabytków do zwiedzania, ale też nie potrzebuję żadnej z tych rzeczy. Czuję prostą i niezmienną obecność otaczającej mnie natury. Zagłębiamy się w las, gdzie nie dochodzą do nas odgłosy cywilizacji. Podczas tej wędrówki oddalamy się od szumu ulic, codziennego chaosu i zawsze potrzebnych telefonów. Oddalamy się od stresu i pośpiechu, który wiecznie próbuje odebrać życie z naszych rąk. Nie liczymy czasu, a więc mamy go mnóstwo: powoli doświadczamy drogi, którą idziemy. Zagłębiamy się w inny świat.
Obchodzimy dokoła Jezioro Józefowo, gdzie jeździliśmy w weekendy, kiedy jeszcze byłem mały. Pamiętam to doskonale.
Docieramy do lasu za Brzozówką, gdzie czeka nas bardzo długi odcinek prostej drogi. Po jakimś czasie marszu pytam przejeżdżających rowerzystów.
Nasze nogi wybijają równy rytm na twardej nawierzchni. Zaczynamy śpiewać piosenki, które do niego pasują. Mama zaczyna: „Iść, ciągle iść, w stronę słońca. W stronę słońca, aż po horyzontu kres.”. Wtedy ja odpowiadam: „Dzisiaj tu, jutro tam/każda radość krótko trwa/dobrze razem było nam, więc śpiewajmy: dzisiaj tu, a jutro tam”. Kończymy wspólnie, nucąc „Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się stać?”.
Gdy docieramy do Złotorii, mama podskakuje, krzycząc radośnie.
Przy kościele św. Wojciecha zaraz skręcamy w prawo, przechodząc przez drewniany mostek, jeden z najstarszych w naszym województwie. Pochodzi z XIX wieku.
W ten sposób jesteśmy już w Kaszczorku. Mijamy piękny kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, odbudowanym w 1972 roku po pożarze, który zniszczył jego barokowe wnętrze. Mijając domki jednorodzinne, wychodzimy na Rubinkowo, zaraz jednak powracamy do lasu, skręcając w drogę opadającą ku Wiśle.
Wiatr przegnał wszystkie ciemne chmury, las tonie w złotym, łagodnym świetle słonecznym. Dróżka prowadzi nas przez pagórki. W pewnym momencie nie wytrzymujemy i zbaczamy ze szlaku. Dochodzimy do samego brzegu Wisły, skąd rozciąga się wspaniały widok na nowy, lśniący w słońcu most. Oprócz paru wędkarzy jesteśmy tutaj tylko my, i rzeka płynąca ku Staremu Miastu, dokąd też zmierzamy. Idziemy więc dalej wraz z jej nurtem, mijając kolejne pagórki, łąki i rozlewiska. Jest pięknie. Czuję się, jakbym rzeczywiście odkrył nowy świat.
Powoli powracamy do cywilizacji. Powraca szum ulicy, powracają banery reklamowe i śpieszący się w różne strony świata ludzie. Zagłębiamy się w średniowieczne uliczki toruńskiej Starówki, którymi chodzimy prawie codziennie. Mijamy Krzywą Wieżę, ruiny zamku krzyżackiego, gdzie zaczęła się wojna trzynastoletnia; dalej przechodzimy obok pomnika Mikołaja Kopernika i ratusza, który posiada tyle wież, ile jest pór roku, tyle sal, ile miesięcy, tyle pokoi, ile tygodni oraz tyle okien, ile dni w roku. Droga kieruje nas z powrotem na Bulwar Filadelfijski, a następnie do kościoła św. Jakuba.
Ciechocin-Jesionki-Mierzynek-Brzozówka-Złotoria-Kaszczorek-Toruń 30 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 34/2015
]]>
Piaszczysty szlak prowadzi nas przez pola. Mijamy ludzi pracujących w swoich ogrodach, obok nas przejeżdża traktor wiozący siano. Krowy pasą się na pastwisku. W powietrzu unosi się zapach świeżo skoszonej trawy. Przez jakiś czas milczymy, po czym zaczynamy rozmawiać na tematy, których normalnie nie poruszamy.
Rozmowa ciągnie się dalej, przechodząc przez Światowe Dni Młodzieży do Camino, które jest przecież doświadczeniem Boga w czasie drogi. Ni stąd, ni zowąd Stachu zaczyna śpiewać piosenki, których sensu nie będę próbował tutaj zgłębiać. Licytujemy się w liczbie pęcherzy na stopach. Podobno ten, kto podczas pielgrzymki nie ma żadnego, zostanie w przyszłości księdzem. Robi się wesoło.
Na horyzoncie pojawia się zamek. Powoli dochodzimy do Golubia-Dobrzynia. Przechodząc przez mostek nad Drwęcą, mijamy kilku mieszkańców.
Przechodzimy przez rynek w Golubiu-Dobrzyniu, gdzie w leniwym cieple popołudniowych promieni słonecznych spaceruje kilka osób. Dochodzimy do skrzyżowania dróg, przy którym musimy się pożegnać.
Uściski dłoni, wymiana paru słów. Koledzy spieszą się na zajęcia, ten odcinek szlaku pokonam więc samotnie.
Wspinam się na wzgórze, gdzie stoi górujący nad miastem zamek. W XIV wieku wybudowali go Krzyżacy w miejsce drewnianej budowli obronnej stojącej przy Drwęcy na straży. W czasie wojny polsko-krzyżackiej jego załoga, jak zresztą w wielu zamkach, liczyła zaledwie kilku rycerzy zakonnych. Twierdzę trzy razy próbował zdobyć Władysław Łokietek, udało się to dopiero Władysławowi Jagielle. Przez jakiś czas mieszkała tu Anna Wazówna, uprawiając na golubskich wzgórzach winorośl oraz tytoń. To właśnie jej duch straszy uczestników balu, czyli dziesięciu najpopularniejszych Polaków roku, w czasie nocy sylwestrowej. W minionych latach w Annę Wazównę wcielała się Miss Polonia.
W trakcie wojen napoleońskich zamek pełnił funkcję lazaretu, później urządzono tutaj obory, następnie więzienie i szkołę wiejską. Po wojnie twierdza została odbudowana. Spacerując po salach zamkowych, oglądam fotografie Turnieju Rycerskiego, który odbywa się tutaj co roku w lipcu. Przyjeżdżają drużyny zarówno z Polski, jak i np. z Włoch czy Ukrainy, aby pojedynkować się na kopie, topory miecze, konno lub pieszo. Historia średniowiecznego zamku nadal żyje.
Jest już późno. Opuszczam wzgórze zamkowe i ponownie zagłębiam się w uliczki Golubia-Dobrzynia, które wyprowadzają mnie z miasta. Przy metalowym krzyżu skręcam w prawo, w drogę opadającą w las. Szlak wiedzie prosto aż do samego Ciechocina. Przyspieszam kroku, staram się oddychać równomiernie. Jestem tu tylko ja, droga i las dokoła. Moje kroki i trzeszczenie drzew stają się wszystkim, co słyszę. Droga zdaje się nie mieć końca, nie posiada nawet zakrętu, który dawałby nadzieję, że tam, już za chwilę, czeka na mnie Ciechocin. Nucę pod nosem piosenki, które chciałbym teraz usłyszeć. Następnie odmawiam różaniec. Na niebie gromadzą się chmury, będzie padać.
Gęste krople deszczu spadają z nieba, gdy dochodzę do Ciechocina. Deszcz staje się coraz bardziej intensywny, gdy niespodziewanie wychodzi słońce, ozłacając zieloną łąkę, roziskrzając krople wody. Deszcz ustaje, zaczyna królować słońce. Ponownie robi się ciepło. Czuję się szczęśliwy. Mam w nogach ponad 100 km, szedłem przez deszcz i przez słońce, dotarłem na miejsce. Dzisiejsza droga jest więc skończona, droga do Santiago de Compostela nadal trwa.
Szafarnia-Płonko-Białkowo-Dobrzyń-Golub-Dulnik-Ciechocin 20 km
Mikołaj Wyrzykowski, Niedziela 33/2015