Zachwyt przychodzi niespodziewanie, zwykle kiedy postanawiam powłóczyć się trochę bez żadnego konkretnego celu. Uświadamiam sobie wtedy, że nadal są zakątki, których nie znam. Aix, jako miasto tysiąca fontann, zawsze ma do zaoferowania kolejny uroczy mały plac, na którym można przysiąść i odpocząć przy plusku wody. Albo fasadę kamienicy, która uwodzi pnącym się bluszczem oraz postawionymi na parapecie kwiatami. Albo, co odkryłem ostatnio, rzeźbę św. Jakuba-pielgrzyma na rogu ulicy!
Jeśli włóczę się leniwym porankiem, zawsze zaglądam na któryś z lokalnych targów. Gawędzę ze sprzedawcami, obserwuję kupujących, smakuję konfitury z fig, miodu lawendowego, tapenade z czarnych oliwek… Smaki, kolory, zapachy oraz szum rozmów dokoła na nowo mnie odurzają, i leniwy poranek rozciąga się na resztę dnia, a nawet na lato, które tutaj spędziłem: wspomnienia z pierwszych doświadczeń w Aix zawsze powracają przy ponownym odkrywaniu miasta. Zatracam się w czasie, pięknie oraz wąskich uliczkach, które zawsze stroją się inaczej przy różnych porach dnia i nocy.
W czasie tych dwóch lata sporo nasłuchałem się narzekań na temat Aix en Provence: jako że to miasto („perełka Prowansji”) zbyt wyniosłe, zbyt turystyczne, drogie, ludzie są powierzchowni i chodzą z zadartymi nosami itp. itd. To prawda, i pewnie się ze mną zgodzicie; wystarczy jednak jednego wiosennego, słonecznego dnia wybrać się na spacer…
Albo zrobić sobie sjestę w Parc Jourdan po zakończonej sesji 









Sama nazwa nawiązuje do symboliki światła, która w Polsce pozostała najważniejsza. Świece znajdują się u korzeni tego święta, które obchodzi się 40 dni po Bożym Narodzeniu. W czasach starożytnych mniej więcej w połowie lutego Rzymianie urządzali procesje ze świecami na cześć boga Pan, pół-kozła pół człowieka, który chronił pasterzy oraz ich owce. W roku 472 papież Gelazjusz I postanowił schrystianizować obchody święta, nadając mu ewangeliczny wymiar: świece miały nawiązywać do fragmentu Pisma, w którym Symeon określał Jezusa jako „światło na oświecenie pogan i chwałę Izraela”. W ten sposób zaczęto celebrować ofiarowanie Jezusa w świątyni.
W Polsce zanosimy świece do domówi rozpalamy od nich domowe ognisko, które ma budować więzi rodzinne i chronić przed złem (jak Matka Boska odpędzająca stado wilków). Tego dnia światło jest ważne w jeszcze innym wymiarze: Amerykanie zastanawiają się, czy świstak zobaczy swój cień; również dla Francuzów słońce 2 lutego oznacza, że zima zbyt szybko się nie skończy. Wiąże się z tym parę powiedzeń ludowych, jak ” S’il fait beau et luit à la Chandeleur, l’ours se cachera encore 6 semaines”. Te przesądy chyba się nie pokrywają, bo świstak w Pensylwanii w tym roku zobaczył swój cień, co zapowiada jeszcze 6 tygodni zimy, zaś w Prowansji było pochmurno i deszczowo jak nigdy. Komu wierzyć? 

Powoli dochodzimy do sprawy naleśników. Niektórzy uważają, że jest to połączenie światła, Słońca i Jezusa, ale dla mnie to trochę naciągane. Bardziej wiarygodna jest informacja, że Gelazjusz I w czasie procesji ze świecami rozdawał biednym placki, które to przetrwały do dziś pod znaną formą. Powiedzmy sobie jednak szczerze: mało kto się teraz tym przejmuje. 2 lutego stał się Dniem Naleśnika, kiedy to podrzuca się okrągły placek na patelni, w lewej ręce trzymając monetę. Ma to przynieść powodzenie na cały rok, a samo jedzenie naleśników wedle porzekadła zapewnia dobre plony.

Ale na samych naleśnikach się nie kończy! Pozostały jeszcze pachnące wodą z kwiatów pomarańczy navettes, czyli twarde ciasteczka w formie łódeczek, które upamiętniają przybicie do brzegów Camargue trzech Marii (Maria Magdalena, Maria Salomea oraz Maria matka Jakuba). To tradycja czysto prowansalska. Co roku 2 lutego rzeźba Czarnej Madonny z klasztoru św. Wiktora (jedno z najstarszych miejsc kultu chrześcijańskiego w Europie) wnoszona jest procesyjnie aż do bazyliki Notre Dame de la Garde. Po drodze arcybiskup święci słynną ciastkarnię „Four des Navettes”, która kiedyś należała do klasztoru. Po skończonej procesji uczestnicy nie mogą sobą oczywiście odmówić choćby jednej navette!
Jeśli więc następnym razem będziecie jeść crepes lub navettes, zastanówcie się nad tym. Bo na naleśnikach się nie kończy. 
Mikołaj


Źródła:
http://madame.lefigaro.fr/cuisine/la-chandeleur-entre-origines-et-traditions-010217-129485
http://www.teteamodeler.com/culture/fetes/coutume-chandeleur.asp
]]>









Wesołych Świąt wszystkim!
Mikołaj
Zastanów się nad tym
]]>
Znalazłem go, kartkując prowansalską książkę kulinarną, którą dostałem parę miesięcy wcześniej. Zwykle nie mam czasu, aby coś z niej przygotować, chyba że przychodzi okazja. A teraz właśnie przyszła: była Wielka Sobota, a ja znalazłem wolną chwilę, gdyż właśnie skończyłem drugi semestr studiów i czekały mnie wakacje wiosenne. Mogłem więc trochę odetchnąć, a kuchnia jest do tego idealnym miejscem.
Przepis na brioche mouna nie jest jednak taki łatwy, jak się wydaje. Ma swoje korzenie w Hiszpanii, a został przywieziony do Francji wraz z wieloma algierskimi repatriantami, którzy przenieśli się tutaj w latach pięćdziesiątych. Spożywano ją kiedyś na Wielkanoc, a teraz mounę można dostać zawsze i wszędzie w Prowansji. Przedstawiam składniki:
Na drożdże: 15 g świeżych drożdży, 50 g mąki, 8 łyżek stołowych letniej wody. Wymieszajcie i odstawcie na godzinę do wyrośnięcia, byle tylko w odpowiednio dużym naczyniu. Moje drożdże wybuchły, ale to nic. Zawsze jest coś pięknego w małej, kuchennej katastrofie.
W tym czasie zajmijcie się resztą składników:
500 g mąki pszennej, 150 g cukru (najlepiej trzcinowy), 5 g soli, 2 jajka, 6 łyżek oleju słonecznikowego, posiekana na drobno skórka pomarańczy bio, 2 łyżki rumu, 2 łyżki wody z kwiatów pomarańczy oraz 2 łyżki ekstraktu z anyżu wymieszane z 8 łyżkami wody
Wymieszajcie mąkę, cukier i sól. W osobnej misce ubijcie jajka wraz z całą resztą tej aromatycznej mikstury. Dodajcie ją do ciasta, wcześniej dorzucając wyrośnięte drożdże. Zaróbcie ciasto przez dobre parę minut i odstawcie do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na dwie godziny. W Wielką Sobotę w Prowansji wiał mistral, więc nie było za ciepło i ciasto nie wyrosło. Włożyłem je jednak do piekarnika nagrzanego do 30 stopni na prawie pół godziny i wszystko poszło jak należy.
Po dwóch godzinach przełóżcie ciasto do wysmarowanej masłem formy, wcześniej ponownie je ugniatając. Odstawcie na 40 minut, przykrywając ścierką lub włóżcie do lekko nagrzanego piekarnika.
Gdy brioche mouna już wyrośnie, natnijcie nożem krzyż, posmarujcie żółtkiem i posypcie odrobiną cukru. Następnie włóżcie do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 45 min. Po 35 min obserwujcie ciasto, aby za bardzo się nie spiekło. I gotowe! Mouna może być przygotowana jeszcze przez tydzień w piekarniku. Jest idealna na śniadanie, dla mnie zastąpiła baranka wielkanocnego. Jeśli macie ochotę lekko zmodyfikować przepis, możecie wsypać mniej cukru, ale dorzucić owoce kandyzowane.
Gdy akurat nie wieje mistral, wspaniale jest wyjść rankiem do ogrodu z kawałkiem mouny oraz filiżanką kawy. Słuchasz budzących się do życia ptaków, wdychasz zapach kwiatów i masz wrażenie, że każdy kęs napełniony jest tym, co cię otacza, zamyka w sobie właśnie przeżywaną chwilę.
Mikołaj



Przepis jest szalenie prosty i szybki. Znalazłem go w prowansalskiej książce kulinarnej Hachette. Wychodzi z niego prawie 50 croquants aux amandes.
Potrzeba Wam:
250 g mąki pszennej
180 g cukru
dwie szczypty soli
dwa duże jajka
łyżka stołowa wody z kwiatu pomarańczy (tradycyjny składnik prowansalskiej patisserie)
180 g migdałów w całości ze skórką
Nastawcie piekarnik na 180 stopni. Wymieszajcie mąkę, cukier i sól, a następnie dodajcie jajka oraz wodę z kwiatu pomarańczy. Wymieszajcie i zaraz dorzućcie migdały. Zaróbcie ciasto.
Teraz wystarczy lekko rozwałkować ciasto na grubość 1 cm. Wytnijcie podłużne paski o długości około 20cm oraz 3 cm szerokości. Wrzućcie do piekarnika na 25 min, aby ciasto lekko się zarumieniło.
Po wyjęciu dajcie mu ostygnąć, a następnie potnijcie paski w ciasteczka, aby przypominały te, które widać na zdjęciu.
Croquants można przechowywać w puszce przez kilka tygodni. Są idealne do herbaty, kawy, lub słodkiego wina. Jeśli macie ochotę, możecie urozmaicić przepis, dodając np. lawendę. Smacznego!

Kim była Norma Jeane?
Urodziła się w Los Angeles: jej rodzice wciąż byli nieobecni, matka pracowała w Hollywood, więc dziewczynka swoje dzieciństwo spędziła w pensjonatach i rodzinach zastępczych. Mając 18 lat, już zamężna, zaczęła pracować w fabryce, nadzorując konstrukcję spadochronów. Jednocześnie rozkwitała jej kariera modelki cover-girl. Zaledwie dwa lata później podpisała swój pierwszy kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox.
Jaką była osobą?
„Nieustannie odkrywałem jej gładką skórę, jedną z tych, która raczej wydziela światło zamiast je pochłaniać”, mówił o młodej modelce Andre de Dienes. Fotografowie szaleli na jej punkcie. Marylin była niezwykle fotogeniczna, wprost urodzona, aby robić jej zdjęcia. „Fotografować Marylin, to jakby fotografować samo światło”, stwierdził Bert Stern. Dokładnie wyczuwała , co ma robić. Nie trzeba było nic jej mówić. Wciąż się ruszała, pozując w zupełnie nowy, zaskakujący sposób. „Jeśliby tylko znieruchomiała, jej piękno natychmiast by uleciało”, kontynuował Bert Stern.
Zatrzymałem się dłużej nad jednym cytatem: „Wydaje ciche piski, przewraca się po dywanie. Wkłada kwiat do ust, jakby to był papieros. To naturalna improwizacja, pełna werwy i szaleństwa. To wszystko kończy się prawdopodobnie we łzach”.
We łzach. Marylin była znana ze zmienności swoich humorów. Potrafiła przez 12 godzin sesji „grać swoją Marylin”, jak się wyrażali fotografowie, po czym zmęczona siadała w kącie pokoju: wino i wybuchy śmiechu się skończyły, a ona znów przypominała smutną, samotną dziewczynkę. Czy taka była właśnie Norma Jeane? Co czuła, gdy ściągała z twarzy maskę gwiazdy Hollywood i wracała do swojego domu w Los Angeles czy Nowym Jorku? Nie wiem. Andy Warhol powielił jej zdjęcia, rozciągnął jej ikonę w nieskończoność, tak że trudno dostrzec, co kryje się za tym wielokolorowym portretem.
W jednej sali Hotel de Caumont zapętlony jest fragment wywiadu radiowego, w którym Marylin Monroe odpowiada na pytanie dziennikarza, czy jest szczęśliwa. Mówi, że jeśli miałaby to ująć ogólnie, jest raczej nieszczęśliwa. Szczęście przychodzi do niej tylko chwilami, kiedy na przykład osiąga perfekcję w swojej pracy. Ma jednak nadzieję być szczęśliwa. Dalej kontynuuje, że chciałaby być bardziej towarzyska, ekstrawertyczna. Mówi, że nie przeszkadza jej samotność, a czasem wręcz aspiruje ona do samotności.
Po wyjściu z wystawy te słowa długo odbijały się echem w mojej głowie. Marylin Monroe u szczytu sławy, ikona Hollywood, obracająca się w towarzystwie gwiazd, nie jest szczęśliwa? Czy tak naprawdę wciąż była Normą Jeane, dziewczynką siedzącą w kącie pokoju, która już nie mogła uwolnić się od „grania swojej Marylin Monroe”? Osiągnęła ogromny sukces: zaczęła od cover-girl, pin-up girl i symbolu seksu, a skończyła na słynnej, ostatniej sesji dla Vogue z Bertem Sternem, która miała promować ubrania słynnych projektantów, takich jak Dior, ale w końcu stała się sesją poświęconą wyłącznie Marylin Monroe, która nie potrzebowała słynnych nazwisk, a wyłącznie własnego piękna, aby być fotografowana. Była perfekcjonistką i osiągnęła to, co zamierzała. Zmarła, przedawkowując leki nasenne. Czy stała się ofiarą własnego sukcesu?
Kim była Marylin Monroe?
Mikołaj Wyrzykowski
]]>
Jak przyrządzić Bubble&Squeak?
Są dwa sposoby: popularną wersją jest placek, który smażymy na patelni, ja jednak powiem Wam, jak prosto przygotować to w piekarniku.
Składniki: 0,5 kg ziemniaków, 0,5 kg włoskiej kapusty, jedna cebula, sól, pieprz, oliwa, szklanka mleka, resztki pieczonej kaczki (lub trochę bekonu, kiełbasy czy czegokolwiek), wedle uznania możemy też dodać trochę zieleniny lub czosnku, albo też trochę sera – właściwie dorzucamy to, co nam zostało w lodówce
Ziemniaki ugotować, a następnie rozgnieść. W tym samym czasie smażyć na patelni cebulę oraz kapustę, dorzucając do tego mięso, które mamy. Następnie wymieszać wszystko z ziemniakami w naczyniu żaroodpornym, doprawić i zalać uprzednio podgrzanym mlekiem. Każdy oczywiście może tworzyć własne wariacje, dorzucając sera, czosnku czy cokolwiek zostało mu z poprzedniego obiadu.
Włożyć do piekarnika i piec przez przynajmniej pół godziny w temperaturze 170 stopni.
Gotowe! To idealna potrawa po świętach czy imprezach, kiedy zostaje sporo resztek i nie wiadomo, co z nimi zrobić. To też pierwsze angielskie danie, pomijając oczywiście tradycyjne śniadanie oraz świąteczne słodkości, które odkryłem. Stąd od razu dzielę się z Wami przepisem, jako że nawet w Prowansji pogoda jest dziś prawdziwie brytyjska.
Mikołaj

Aby przygotować zimowe popołudnie, należy zadać sobie więcej trudu, ale efekt jest tego warty. Niezbędne składniki to:
250 ml mleka migdałowego, 150 ml mleka kokosowego, 4 daktyle, łyżka miodu, laska wanilii, szczypta cynamonu oraz oczywiście 60 g dobrej czekolady, najlepiej 70% kakao
Ogień w kominku
Opowieści
Zamocz daktyle w zimnej wodzie. Powinny się moczyć przez pół godziny. W tym czasie podgrzej na lekkim ogniu mleko migdałowe oraz kokosowe w garnku, dodając czekoladę oraz wanilię. Dodaj łyżkę miodu i szczyptę cynamonu. Gdy czekolada będzie wystarczająco gorąca, wlej ją do odpowiedniego naczynia i zmiksuj blenderem wraz z uprzednio obranymi z pestek daktylami.
Et voilà! Pyszna gorąca czekolada dla dwojga.
Liczę na to, że ogień w kominku już rozpaliliście. Ja zaś dorzucam wiersz-opowieść, który niedawno napisałem, zainspirowany właśnie takim zimowym popołudniem:
***
Nadszedł czas ognia w kominku
opowieści, pomarańczy oraz
gorącej czekolady
czy potrafiłbym zbliżyć się
do tego, który rozdaje wspomnienia
i prosić o coś więcej?
–
Nie przejmuj się, my również
niedługo wrócimy –
zostały nam jeszcze jakieś
słowa i kroki
zostały nam ulice, kawiarnie
oraz ci bezrobotni prorocy
którzy patrzą w przeszłość, wskazując
właściwą drogę
–
powiedz mi tylko, dlaczego
to miasto jest dziś tak puste, skąd
przyszli ci wszyscy ludzie
wyjaśnij, czemu klaun
spaceruje ze swoim lustrem
krzycząc tak głośno, aby wreszcie przekroczyć
granicę ciszy
zapytaj, dlaczego miłość i śmierć, na które czekamy
zawsze będą tylko wspomnieniami
chwilowymi jak płatki róży
porozmawiaj ze mną, bo nie wiem
skąd te przebiśniegi w moim plecaku
nie jestem też pewien, czy
musiałem roztrzaskiwać wszystkie latarnie
swoim wołaniem o światło?
–
Tak bardzo chciałbym, żebyśmy
wrócili, lecz
już nie bardzo wiem, dokąd
czy potrafiłbym zbliżyć się
do tego, który rozdaje wspomnienia
i prosić o kierunek?
–
Nadszedł czas ognia w kominku
opowieści, pomarańczy oraz
gorącej czekolady
a nam zostały jeszcze kroki i słowa
zostały też ulice –
mam nadzieję, że między jedną a drugą znajdziemy
chwilę wędrówki
Mikołaj Wyrzykowski
]]>
Według tradycji piecze się je 2 lutego, w dzień kończący okres świąt Bożego Narodzenia. Te ciasteczka starają się jakby przedłużyć świąteczny czas, gdyż można je przez kilka tygodni przechowywać w pudełku. Nasuwa się jednak pytanie: dlaczego przypominają one akurat o przybyciu Trzech Marii? Prowansalczycy mają na to bardzo prostą odpowiedź: navettes formuje się w charakterystycznym kształcie łodzi, którymi święte wraz z Apostołami przybyły tutaj aż z Jerozolimy.
Zaraz przedstawię Wam bardzo prosty przepis, dzięki któremu będziecie mogli świętować 2 lutego po prowansalsku.

Potrzebne składniki:
250 g mąki, 1 jajko, 80 g cukru, skórka 1/2 cytryny bio (ważne, żeby nie była niczym pryskana – ja miałem akurat szansę zerwać ją z ogródka), szczypta soli, łyżka wody z kwiatów pomarańczy (trudniejsza do znalezienia, ale niezbędna dla aromatu), 50 g masła
Przygotowanie:
Wymieszaj cukier oraz rozdrobnione masło, aby powstała jednorodna masa. Następnie dodaj jajko ubite ze szczyptą soli oraz wodę z kwiatów pomarańczy. Później dosyp mąkę: wciąż mieszając, na końcu dodaj drobno posiekaną skórkę cytryny. Dobrze ugnieć ciasto i uformuj z niego kulę. Zawiń ją w folię i odstaw na godzinę do lodówki.
Po upływie godziny wyjmij ciasto z lodówki. Odrywaj od niego małe kawałki, które powinny ważyć około 20 g: formuj je w dłoniach, aby następnie lekko spłaszczyć na blacie i nadać kształt łodzi. Na końcu, używając ostrego noża, natnij środek i rozszerz nieco jego boki. Przypominające migdały „łódki” nie powinny być zbyt cienkie, aby nacięcie było odpowiednio głębokie. Kiedy skończysz, włóż navettes do piekarnika, umieszczone na papierze do pieczenia na blaszce. Piecz przez około 15 min w piecu uprzednio nagrzanym do 180 stopni.
Po kwadransie ciasteczka będą jeszcze białe i lekko plastyczne, choć zaczną się robić kruche: wtedy właśnie musisz je wyjąć; stwardnieją później, w czasie przechowywania w pudełku.
Można jeść od razu, na ciepło (są pyszne, a rozchodzący się w kuchni zapach nie pozwala się powstrzymać), lub w ciągu kolejnych tygodni. Mi wyszło około 20 navettes nieco różniących się wielkością.
Smacznego i miłego świętowania!
Mikołaj

]]>
Na początku nauczała wraz z Łazarzem w Marsylii, później jednak przeniosła się wgłąb regionu, do dzikich okolic La Sainte Baume: masywu skalnego liczącego ponad kilometr wysokości i kilkanaście długości. Wynurzył się on z głębin morskich w II erze, zaś rosnące u jego stóp drzewa należą do lasu, który pierwotnie pokrywał całą Prowansję. Wspinając na górę, miałem rzeczywiście wrażenie, jakbym nagle przeniósł się do północnej Francji: roślinność różni się od tej, którą można spotkać na co dzień w regionie, klimat jest bardziej wilgotny, chłodniejszy, a karłowate sosny zastąpione są drzewami liściastymi.

Maria Magdalena skryła się tam w wilgotnej grocie, która została wydrążona przez kapiącą wodę. Święta spędziła tam podobno całe 30 lat, żywiąc się korzonkami roślin i medytując. Mówią, że siedem razy w trakcie każdego dnia była nawiedzana przez anioły. Pośród tych skał również umarła.

We wnętrzu groty zaaranżowano kaplicę, która zdolna jest pomieścić nawet 1000 osób. Od XIV wieku dominikanie mieszkają na szczycie, opiekując się kaplicą i prowadzącymi do niej ścieżkami. Już od pierwszych wieków chrześcijaństwa pielgrzymowano do grobu św. Marii Magdaleny, który jest najświętszym miejscem we Francji. Pielgrzymka do Saint Baume jest tutaj głęboko zakorzeniona w tradycji chrześcijańskiej: do groty wędrowali liczni władcy, jak choćby Ludwik XIV, papieże, politycy. Dziś od parkingu samochodowego prowadzi tam łagodnie podchodzący pod górę szlak. Wystarczy godzina marszu i jesteśmy u grobu św. Marii Magdaleny; bardziej stroma ścieżka prowadzi na sam szczyt masywu. Warto się tam wspiąć , bo widoki są wspaniałe: nagie skały, zielone wrzosowiska na drugim zboczu, a w oddali ośnieżone szczyty Alp.

Ja byłem już zachwycony samą grotą, ogromną i nadal wilgotną, w której odbijają się echem kroki ludzi oraz krople wody uderzające o skałę. Wcześniej nie wiedziałem o tym miejscu, więc w trakcie wspinaczki dziwiłem się, jak wiele osób nadal pielgrzymuje do św. Marii Magdaleny. W najróżniejszych celach, czy to dla samej przyjemności spaceru, czy w konkretnej intencji (w grocie znajduje się miejsce poświęcone nienarodzonym dzieciom). W każdym razie tradycja wciąż jest żywa. Wyobrażam sobie, jak poruszająco musi wyglądać tutaj droga krzyżowa, kiedy w Wielki Piątek wszyscy wspinają się na skalisty szczyt, który wtedy przypomina Golgotę.
Mikołaj
]]>