Zaraz potem wsiedliśmy do samochodów i klaksonami ogłaszaliśmy całemu miastu koniec tegorocznych zbiorów.
A wieczorem fiesta – zmyliśmy z siebie lepiący się do skóry sok winogronowy, założyliśmy odświętne ubrania i piliśmy najlepsze wina z winnicy. To zdjęcie zrobiłem jakoś po północy. Nie ma na nim wszystkich, ale przynajmniej przekazuje, czym tak naprawdę jest winobranie: spotkaniem z innymi, rozmowami ze wszystkimi typami ludzi, ze studentami i emerytami, z malarzami, filozofami, kucharzami, rolnikami; tymi, których słychać z drugiego końca pola i tymi, którzy ścinają w ciszy. I nieważne, czy schyleni pracowaliśmy wśród rzędów winorośli, czy odpoczywaliśmy po pracy w czasie trwających do późnej nocy kolacji. Spędziliśmy razem wspaniały czas. Teraz tylko mieć nadzieję, ze wyjdzie z tego dobry rocznik wina!

Zaczynamy wcześnie rano, po dwóch godzinach mamy przerwę na tradycyjne casse croute, czyli drugie śniadanie wśród winorośli. I kontynuujemy. I znów wchodzimy między rzędy winorośli. I znów ścinamy dojrzale, pełne soku kiście winogron. I mijają kolejne godziny.
Ale winobranie to też niekończące się rozmowy, głośne żarty rzucane od rzędu do rzędu miedzy jednym a drugim wiadrem pełnym winogron. Winobranie to spotkanie ze starą ekipą, która przyjeżdża na winnicę od dobrych kilkunastu lat, wspólne posiłki, wieczory, kiedy wino zdaje się nie kończyć i noce, w czasie których nawet śnisz o ścinaniu kolejnych kiści winogron.
Jest w tym cos wyjątkowe. Trzymajcie kciuki za tegoroczne winobranie!


Pewnego letniego popołudnia znalazłem się w Saint Amour, miejscowości, która dała nazwę również apelacji wina. Podobno pochodzi ona od imienia rzymskiego żołnierza, który przed wiekami przybył na te tereny, aby ostatecznie się na nich osiedlić.
Saint Amour jest położone w regionie Beaujolais. Pewnie wszyscy kojarzycie Beaujolais Nouveau, młode i gniewne wino, którego wielkie święto obchodzone jest co roku w trzeci czwartek listopada, kiedy jest ono gotowe do picia po zaledwie kilku tygodniach fermentacji. Teraz zapomnijcie o Beaujolais Nouveau, bo w tym regionie są o wiele ciekawsze rzeczy: mam tu na myśli wina z małych apelacji, zwanych crus, które niekiedy dorównują najlepszym z Burgundii czy Bordeaux. Mam na myśli między innymi Saint Amour.

Spotkałem się z Pascalem Durand, właścicielem Domaine des Vignes du Paradis. „Wino przypomina winiarza, tak jak po jakimś czasie pies zaczyna przypominać właściciela” – były to jedne z pierwszych słów, które wypowiedział, zaczynając swoją opowieść. Jeśli miał rację, przewidywałem, że jego wino będzie wyśmienite. Rzadko widziałem człowieka tak złączonego z winnicą. Była to malutka, wynosząca jedyne 4,5 ha posiadłość, na której pracował sam i której poświęcał całe swoje dni, jak sam mówił, „próbując zrozumieć winorośle”. Teren należał do jego rodziny już od 5 generacji: na początku była to mała farma, na której chowane były zwierzęta oraz rosło zboże, warzywa i rośliny; później wszystko zaczęło się przekształcać w winnicę. Przez długi czas rodzina Durand zajmowała się naprawianiem beczek, jeśli produkowali wino, sprzedawali je właśnie w beczkach lub bańkach, na litry. Butelkowanie zaczęło się dopiero około 30 lat temu.

Rozmawialiśmy o produkcji wina i suszy, która „zrobiła połowę pracy za mnie”, jak śmiał się Pascal. Nie musiał obrywać liści, aby dopuścić słońce, ani też obcinać niepotrzebnych kiści winogron. Same opadły. Następnie przeszliśmy do innego pomieszczenia, gdzie otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia: przede mną stała stara, pochodzące z XIX wieku drewniana prasa służąca do wyciskania soku z winogron. Właściciel winnicy zaczął mi wyjaśniać jej działanie. „Potrzeba dwóch silnych mężczyzn, którzy będą obracać mechanizm, ściskając wrzucone do środka winogrona. Sok spływa do drewnianej bali, skąd następnie wlewamy go wiadrami do metalowych zbiorników, gdzie wino fermentuje.”, mówił, „Skórki z winogron, które zostaną, tniemy tym nożem – pochodzi on z czasów Rewolucji Francuskiej – na mniejsze sześciany i ponownie wyciskamy z nich sok”.



Zacząłem sobie wyobrażać cały ten fascynujący, stary proces. W późniejszych dniach inni winiarze nie chcieli mi wierzyć, ktoś jeszcze używa takiej prymitywnej prasy, marmonier.
Pascal Durand kontynuował swoją opowieść: „Na początku i na końcu wycieka zwykły, niedoskonały sok. Dopiero to, co płynie z prasy w środkowej części procesu wyciskania, jest esencją i prawdziwym smakiem późniejszego wina – nazywamy to paradis, czyli rajem”. W tym momencie wszystko stało się jasne: wino miłości musiało przecież pochodzić z raju.
]]>
Wina, które smakujemy, są ciężkie i bardzo złożone. Podczas degustacji czuję się nieco zawstydzony. Ze sposobu, w jaki Beatrice opisuje wino, odgaduję, że musiała wynieść z dzieciństwa mnóstwo smaków czarnych owoców, takich jak jeżyny czy czarne porzeczki, podczas gdy ja pewnie zajadałem się ciastkami. A ich tutaj nie czuję. Dociera do mnie jednak woń drzewa – to pewnie piętno lasu, w którym mieszkam.

Ten zapach spowodowany jest również tym, że w Chateau La Gaffeliere co rok lub dwa wymienia się beczki z francuskiego dębu na nowe. Daje to bardziej złożony smak, który w miarę upływu czasu coraz bardziej zmierza w stronę dębu, rozwijając przy tym najróżniejsze aromaty, jak przyprawy czy zioła. A trzeba wiedzieć, że tutejsze wino możemy zostawić w domowej piwniczce na przynajmniej 30-40 lat – to zasługa szczepu cabernet, rodzaju terroir oraz metod pracy. „Najstarsze wino, które mamy, to prawdopodobnie rocznik 1904.”, mówi Beatrice Laurensan. Jestem zadziwiony. Wino, które wciąż żyje. Dobiło wieku, którego dożywają niektórzy ludzie. „Wystarczy że zmieniamy korki co 20 lat. Stary korek jest wyciągany i nowy błyskawicznie ląduję w szyjce butelki, tak aby do środka nie dostało się zbyt dużo tlenu”, tłumaczy. Sama woli jednak młodsze wina. Jak wyjaśnia, jej podniebienie nie jest wyedukowane do starszych roczników, nie jest do nich przyzwyczajone. Woli czarne owoce.

Spacerujemy po chai. Znajdują się tu cuves noszące barwy rodziny Malet Roquefort, właścicieli winnicy. Rozszerzają się one ku górze, aby usprawnić pigeage, zabieg mieszania soku z kożuchem skórek (chapeau de marc). Cały budynek ma trzy piętra. Winogrona, ręcznie zbierane, aby wybierać najlepsze z kiści, są dostarczane do cuves. Po maceracji oraz fermentacji alkoholowej vin de goutte (czyli część płynna) idzie do beczek lub cuves na fermentację malolaktyczną, która sprawia, że wino staje się bardziej pełne, jego ostre brzegi zostają zaokrąglone; zaś część stała, to znaczy skórki i cała reszta, idzie do prasy, tworząc vin de presse, dopiero potem następuje dojrzewanie. Są to dwa różne wina: zwykle to vin de presse jest bardziej prestiżowe, natomiast vin de goutte klasyfikuje się jako drugie wino. Co się tyczy winifikacji, cała jest sterowana komputerowo, a sok spływa do beczek siłą grawitacji, podobnie jak wcześniej do cuves spadały grona. Co ciekawe, niektóre z beczek w chai są do ¾ zakopane w ziemi, pobierając jej naturalne ciepło i w ten sposób utrzymując stałą temperaturę przez cały rok. Żadna z beczek nie jest obracana – wino dojrzewa spokojnie, każda parcela osobno.
Wchodzimy na wzgórze, skąd widać drogę prowadzącą do St. Emilion, inne posiadłości oraz znajdujący się tuż przy ulicy stary, obrośnięty winoroślą budynek, gdzie mieszka rodzina Malet Roquefort. Pytam Beatrice Laurensan o historię rodziny. Ona zaraz prowadzi mnie do pomieszczenia degustacyjnego, gdzie znajduje się zajmujące prawie całą ścianę, zapisane pięknym charakterem pisma, drzewo genealogiczne. „Malet Roquefort są tu od ponad czterech wieków. To najstarsza rodzina w St. Emilion.”, wyjaśnia mi Beatrice.

Zaczęło się w 1066 roku, kiedy bracia walczyli w bitwie pod Hastings, decydującym starciu inwazji na Anglię Normanów z Wilhelmem Zdobywcą na czele. Po bitwie bracia zostali mianowani rycerzami. Powstały trzy gałęzie rodziny szalcheckie, w tym z Anglii i Akwitanii. Interesuje nas ta druga, bo pewien syn się ożenił i zamieszkał okolicy St. Emilion w czasach galloromańskich. Wtedy miał tutaj fermę rozciągającą się na całe 1000 ha (oszałamiająca wielkość, prawda?). Rodzina sprowadziła się tu parę wieków później i rozpoczęła winnicę, która liczy dziś 22 ha. Najstarsze fundamenty sięgają XVI wieku. W średniowieczu znajdował się w tym miejscu szpital dla trędowatych nazywany wtedy gaffet, skąd też późniejsza winnica wzięła swoją nazwę. Po szpitalu nastąpił okres tawerny, a potem winnicy, kiedy na początku XVII wieku sprowadziła się tu rodzina Malet Roquefort. Mają oni w swoim herbie dwa gryfy, zaś ich dewizą, umieszczaną na każdej wytwarzanej przez nich butelce, jest: „Silniejsi w trudności”.

DCIM101MEDIA
W 1969 Leo Malet Roquefort odkrył w ogrodzie, przykryte ziemią pozostałości wioski galloromańskiej. Świadczą o tym choćby odnalezione mozaiki o tematyce, a jakże, związanej z winem. Leo pragnął udostępnić ten teren do zwiedzania, jednak z powodu braku zainteresowania zarzucił pracy. Teraz kontynuuje ją jego syn, Alexandre. A byłoby co zwiedzać, ponieważ na terenie Chateau La Gaffeliere miał swoją posiadłość poeta Ausone żyjący w IV wieku. To właśnie jego imię widnieje na etykiecie pobliskie Chateau Ausone. „Dlatego też czasami mają do nas pretensje”, śmieje się Beatrice Laurensan.
Chateau La Gaffeliere, podobnie jak zresztą Chateau Ausone, znajduje się w gronie Premiers Grands Crus Classes. Klasyfikacja odbyła się po raz pierwszy w 1954 roku i jest odnawiana co 10 lat. „Trzeba więc, abyśmy trzymali co najmniej stabilną jakość”, tłumaczy Beatrice Laurensan. A korzyści z bycia w śmietance win? Są oczywiste: jeszcze przed jesienią mają już właściwie wszystko sprzedane. Wino kupuje 30 agencji z St. Emilion, które następnie rozprowadzają je po całym świecie.
Wychodzę więc z Chateau La Gaffeliere i zmierzam to St. Emilion, tej mekki wielbicieli win – nie zwykłych win, a tych najbardziej prestiżowych, owianych wieloma historiami i legendami. Mijam dom rodziny Malet Roquefort i idę w górę drogi. Poeta Ausone mawiał, że wino jest tu lepsze niż w Rzymie. A czym jest to wino? Po spotkaniu z Beatrice Laurensan wiem, że składają się na nie dwie przeszłości: historia winnicy i rodziny oraz moja własna, moje dzieciństwo.

DCIM101MEDIA
I jak, co wyczuwasz? – pyta.
Suchą brzoskwinię. Ma bardzo świeży aromat. Tło stanowi morela i być może nawet melon… – odpowiada Cristine, to patrząc w kieliszek, to znów w sufit, jakby to właśnie tam szukała aromatów.
Melon, ależ co ty mówisz?! Zgodzę się co do brzoskwini, ale za nic w świecie nie czuję tam melona! Pomyśl raczej o nieco miodowym posmaku.
I rytuał się powtarza. Nabierają wina w usta, wciągają głośno powietrze, siorbią, przepłukują zęby i dopiero na końcu połykają, ponownie wymieniając się wrażeniami. Na każdym przyjęciu czułbym się prymitywnie, siorbiąc, tutaj natomiast czuję się prymitywnie, nie wiedząc, jak to zrobić.
Trudno jest wychwycić aromaty – zwraca się do mnie Pascal. – Czujemy je, ale nie potrafimy znaleźć słów.
Winogrono zbiera zapachy z otoczenia, prawda?

Kręci głową, uśmiechając się przy tym.
To nie do końca tak. Winorośl bierze je ziemi i z pogody. Smak wina spada wraz z kroplami deszczu, jest też przynoszony przez słońce. To zadziwiające. – nachyla się nad stolikiem, jakby zdradzał nam właśnie jakiś sekret. Oczy mu się świecą, wraz ze słowami i winem wylewa przed nami swoją pasję. – Wszystko zależy od natury. Jestem winiarzem tradycyjnym: wielu moich rówieśników odeszło od wytwarzania wina, bo widzieli zmęczenie swoich rodziców pracujących na winnicach. Ja też na chwilę odszedłem, ale teraz wróciłem. I wszystko stało się inne, zmieniło się podejście ludzi i praca też nieco się zmieniła. Cały czas jednak jesteśmy zależni od pogody. Pracuję zgodnie z tradycją, więc codziennie wychodzę przed dom i spoglądam w niebo: potrafię zrozumieć, co chce mi powiedzieć i wtedy odpowiednio się do tego stosuję. Na tym polega moja praca.
Notuję jak szalony. Nie chcę, aby uciekło mi nic z tego, co mówi. Pascal patrzy na mnie z ciekawością i kontynuuje. Wydaje się, jakby właśnie czekał na kogoś, komu mógłby to wszystko opowiedzieć.
To zupełnie jak z twoją książką. Musisz być pasjonatem. Inaczej napiszesz kilkanaście, kilkadziesiąt stron i nic z tego nie będzie. Zresztą, winiarze mają w sobie coś z poetów. Piszą na etykietach fantastyczne rzeczy, które mają przyciągnąć klientów, takie jak długie opisy czy notatka, że winobranie było przeprowadzone ręcznie. I rozpływają się nad zaletami ręcznego winobrania, wymyślając tysiąc teorii potwierdzających słuszność ich argumentów. Ja zbieram mechanicznie, bo jest to szybsze, tańsze i tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy. Jest natomiast mnóstwo pięknych słów.

Przypomina mi się to, co mówiła duża część spotkanych wcześniej vignerons. Pascal ma zupełnie inne podejście do pracy na winnicy – po raz kolejny uświadamiam sobie dobitnie, że każde chateau czy domaine to inny świat.
Pascal zaczyna opowiadać o kolejnych etapach winobrania i kiedy dochodzi do wyciskania soku przy użyciu pressoir, przerywam mu na chwilę.
Wczoraj miałem jedno z najbardziej zadziwiających spotkań – mówię. – Byłem na winnicy u człowieka, który nadal wyciska czerwone wino przy użyciu starej prasy.
Vigneron zamiera. Jego usta coraz szerzej się rozchylają, zupełnie jakbym właśnie powiedział „Sezamie, otwórz się”.
Nie wierzę, naprawdę?
Naprawdę – potwierdzam.
Nie myślałem, że tacy ludzie jeszcze istnieją.
Jest zafascynowany. Podaję mu kontakt do wspomnianego vigneron, który, co ciekawe, również ma na imię Pascal. Po długiej chwili, gdy w ciszy kończymy degustację, Pascal odzywa się ponownie.
Chodźcie, też pokażę wam coś specjalnego.
Prowadzi nas do poprzedniego, ciemnego pomieszczenia, które teraz za pomocą cichego pstryknięcia zostaje rozświetlone paroma żarówkami. Naszym oczom ukazuje się kilka rzędów beczek, obowiązkowo wykonanych z dębu francuskiego. Pascal znika na chwilę, po czym powraca z pipetą i otwiera jedną z beczek. Nabiera rouge rocznik 2014 do pipety i nalewa go wszystkim do kieliszków. Wino jest jeszcze nieco musujące, ale już zaczyna nabierać aromatów.
Zamieszajcie winem w kieliszkach. Widzicie, jak na ściankach zostają tłuste ślady, które następnie spływają z powrotem w dół? – pyta Cristine, zawzięcie mieszając winem w kieliszku. – Nazywamy to łzami anioła. Właśnie widzicie, jak wino płacze.
Pewnie dlatego, że winorośl cierpiała – śmieję się z Anią i Wojtkiem. Doskonale znają historię z Moulin a Vent.
Gdy kieliszki stają się ponownie puste, Pascal otwiera kolejną beczkę, zanurza w niej pipetę i nalewa nam wina.
Posmakujcie tego – zachęca.

Degustuję i wino ma zupełnie inny smak. To aż niemożliwe.
Ten sam rocznik, ten sam szczep, ta sama parcela, wszystko takie samo. Ale beczka stoi metr dalej, przy ścianie. Ma inną wilgotność, powietrze inaczej przepływa…i wino jest zupełnie inne! – wyjaśnia właściciel Domaine le Gregoire.
W tym momencie docieramy do punktu, w którym sztuka winiarska staje się dla mnie magią. Czymś absolutnie nieznanym i absolutnie fascynującym, jak baśń albo stary poemat. Czymś, czego nie potrafię wyjaśnić.
Co jakiś czas trzeba uzupełniać wino w beczkach, bo dąb je pochłania, a korek musi być zanurzony w winie. Jeśli do środka dostane się tlen, już po wszystkim. – dopowiada Cristine.
Znikanie wina w beczkach nazywamy ucieczką aniołów. Istnieje legenda, że anioły, które pokochały ten trunek, przylatują w nocy i wypijają go po trochu. No cóż, czasem są to anioły, a czasem tylko ja. – śmieje się Pascal.
Z ciebie nie jest wcale taki anioł… – daje mu kuksańca w bok Cristine.
Nie wiem, czy to z powodu późnej pory czy też nadmiaru wypitego wina, ale historie, których słucham, stają się coraz bardziej nieprawdopodobne. Zastanawiam się, czy te legendy są powszechnie znane, że też tylko Pascal i Cristine opowiadają je naiwnym turystom, kiedy właśnie przypominam sobie, że o tym samym pisze Patricia Atkinson w swojej powieści. A więc to prawda: wróżka zębuszka oraz anioły wypijające ukradkiem wino naprawdę istnieją.
Mikołaj Wyrzykowski
Jeśli kiedyś będziecie przejeżdżać przez Burgundię, odwiedźcie koniecznie Domaine le Gregoire przy miasteczku Culles-les-Roches. To wspaniała winnica. Pamiętajcie tylko, aby zdążyć przed aniołami.

]]>
„Mój dziadek posiadał kiedyś restaurację w Otrott, która zresztą nadal istnieje i nosi imię l’ami Fritz„, wyjaśnia Antoine Schmitt, syn właściciela winnicy, „Produkował wino tylko dla tej restauracji. W 1993 postanowiliśmy założyć naszą domaine i zająć się na poważnie winoroślami.”
Znajdujemy się w przytulnym wnętrzu jednego z domów Otrott o pięknych, pruskich murach. Po kilku słowach wstępu Antoine wyciąga kieliszki oraz butelki. Rozpoczyna się degustacja, rozmowa schodzi bezpośrednio na temat wina.

„Czerwone wino z Otrott to nasza specjalność. Jest wyjątkowe, dlatego że w Alzacji zwykle produkuje się wina białe: pogoda oraz ziemia bardziej przystosowane są do białych szczepów. W Otrott jednak mamy ziemię gliniano wapienną, zupełnie jak w Burgundii. Około 900 lat temu przywędrowali w te rejony mnisi i założyli pierwsze winnice. Przynieśli ze sobą oczywiście pinot noir, słynny szczep Burgundii. Problem tylko w tym, że wiele osób przyjeżdża i próbuje doszukiwać się w alzackich winach smaku burgundów. Rouge d’Otrott jest czymś zupełnie innym!”.
Rzeczywiście, nigdy wcześniej nie słyszałem o winie czerwonym z Alzacji. Zwykle w charakterystycznych, smukłych butelkach tego regionu znajdziemy wino białe, takie jak dojrzewający w beczkach riesling o złożonym aromacie; prosty sylvaner, idealny na letni piknik; czy gewurtztraminer, najsłodszy z tej trójki o fantastycznym, bardzo łatwo wyczuwalnym smaku litchi oraz róży.
Smakujemy kilka roczników wina czerwonego. Jak na wielu winnicach, i tutaj przy produkcji oddziela się wino ze starszych i z młodszych winorośli: starsze dojrzewa przez półtora roku w młodszych beczkach i odwrotnie.

„Niektórzy winiarze używają tylko nowych beczek, ale winom nie wychodzi to na dobre”, kontynuuje Antoine, „W kontakcie z beczką wino może sporo zyskać, ale też naprawdę dużo utracić, dlatego trzeba być uważnym.” Podaje mi kawałek chleba i wody, aby oczyścić smak oraz węch przed przejściem do degustacji win białych. „Tutaj w Alzacji nadal walczymy o to, aby nasze wina zostały docenione. Zaraz po drugiej wojnie winiarze spieszyli się, aby wyprodukować jak najwięcej wina. Zbierali wszystkie winogrona, niedojrzałe wraz z dojrzałymi. Nie wyszło im to na dobre. Zwykle okazywało się, że wino nie ma w sobie wystarczająco dużo alkoholu, trzeba było więc dodawać cukru. Z tego powodu wina Alzacji przez długi czas były uznawane albo za zbyt kwaśne, albo za słodkie.”

Po skończonej degustacji wsiadamy do samochodu, aby zobaczyć winnicę z bliska. Po drodze mijamy konia pasącego się na polu. „To Romeo”, wskazuje mi go Antoine, „Pracuje z nami, gdyż wzgórza są czasem zbyt pochyle i uniemożliwiają użycie maszyn. Tutaj nadal pracujemy według tradycyjnych metod”.
Zatrzymujemy się na zielonym wzgórzu. Widać stąd Mont St. Odile, a Antoine przekonuje mnie, że widoczna jest również wieża katedry w Strasbourgu. Jest jednak zbyt pochmurno, skupiamy się więc na rzędach winorośli. Wcześniej wyczytałem gdzieś, że w Alzacji na początku każdego rzędu sadzono różę, która miała chronić winorośle przed chorobami. Wspominam o tym.

„To tylko bajka”, śmieje się Antoine Schmitt, „Róże nie działały, ale przynajmniej ładnie to wyglądało. Teraz mamy jeszcze poważniejsze zmartwienia niż te choroby… Przez suszę stracimy w tym roku jedną trzecią produkcji”
Pokazuje mi uschnięte winorośle, choć zdaje się nie tracić nadziei na dobry rocznik. Powraca do tematu mnichów, którzy w średniowieczu przynieśli tu pierwsze szczepy. Wyobrażam ich klasztor na Mont St. Odile i pierwsze winnice, następnie wędruję myślami przez średniowiecze, postać Fritza Kobusa i ostatnie epoki, kiedy Alzacja przechodziła nieustannie z rąk francuskich do niemieckich i odwrotnie. Ziemia, po której właśnie spacerujemy w ten pochmurny dzień, zdaje się pamiętać te wszystkie wydarzenia i przekazywać je winoroślom, które stają się powodem lub pretekstem do rozmów na wszystkie tematy: dotyczące historii regionu, osobistych opowieści czy po prostu cieszenia się życiem. Po tylu odwiedzonych winnicach nadal nie mogę się nadziwić, jak wiele kryje w sobie butelka wina.
Mikołaj Wyrzykowski

Po obiedzie postanowiliśmy odwiedzić Chateau d’Arcole, drugą winnicę, którą w całości zajmuje się jej mąż,a zarazem enolog, Philippe Gardere. Właśnie docieraliśmy na miejsce: był to niezbyt duży budynek otoczony 5 ha winorośli. Znajduje się on w apelacji St. Emilion i rzeczywiście widać stąd wieżę kościoła.
Philippe tworzy tu wino czerwone składające się z identycznej proporcji dwóch szczepów: 30 % cabernet sauvignon oraz 70 % merlot. Choć podobnie jak Freynelle, lepiej je pić jako młode i owocowe, pochodzi ono z zupełnie innej planety. Różni się terroir, winifikacja, różnicę robi Philippe i jego praca, w tym kultura pielęgnacji winorośli. To malutka, ale jednocześnie najstarsza winnica przestrzegająca zasad bio w St. Emilion. Oznacza to, że nie używają żadnych herbicydów ani pestycydów.

Podczas winifikacji nie jest używana żadna pompa, wina nie są też filtrowane. Powoduje to ich głębszą barwę, nadaje więcej tanin. Beczki są zmieniane co 2 lata, a wino dojrzewa w nich od 14-18 miesięcy. „Wino i drewno są jak małżeństwo”, porównuje Veronique Barthe, gdy jesteśmy w chai, oglądając piętrzące się na podłodze dębowe beczki. „Przez ten czas oddają sobie nawzajem różne aromaty, a cała beczka nieustannie oddycha.”
Chateau d’Arcole Veronique oraz Philippe kupili w 2008 roku. Wtedy wszystko było w ruinie. Musieli odnowić chai, a później dom, aby dopiero móc tworzyć dobre wino.
Kiedy jednak to się tak naprawdę zaczęło?
Siedem pokoleń wcześniej żył pewien mężczyzna, Jean Barthe, który był żołnierzem Napoleona. Ożenił się on tego samego dnia i w tym samym miejscu, co sam Napoleon, który w nagrodę podarował mu kilka sztabek złota. Jean Barthe wykorzystał je najlepiej jak mógł: kupił parcele winorośli w Naujean i Postiac, pewnie wtedy jeszcze nie mając pojęcia, że po tylu latach od Rewolucji Francuskiej jego winnica nadal będzie się rozwijać.

Sam Napoleon był więc zamieszany w powstanie tej winnicy.
A skąd wzięła się nazwa? Bitwa pod Pont d’Arcole to pierwsza wygrana bitwa Napoleona, która miała miejsce na północy Włoch w 1796 z armią austriacką. Brał w niej udział również Jean Barthe.
Kończę notować i wsiadamy do samochodu, wyruszając w drogę powrotną. Życzy mi powodzenia w dalszych reportażach. Spotkanie z nią przypominało jej wino: proste, przyjemne i przyjacielskie.
Gdy wyglądam przez szybę, a wiatr przyjemnie rozwiewa mi włosy, widzę malejące postaci jej córek, które spacerują po winnicy. „Będą chciały przejąć po Pani winnicę?”, pytam z ciekawością. Veronique Barthe wzdycha. „Ach, nie wiem. Mogą iść swoją drogą, mogą być niezdecydowane, mogą wyjechać gdzieś i później tutaj wrócić. Nigdy nic nie wiadomo. Ale winnica będzie na nie czekać.”
Mikołaj Wyrzykowski

Było siedem pokoleń, które składają się na obraz Château La Freynelle. Zaczęło się, kiedy Jean Barthe w 1789 roku kupił pierwsze parcele na terenie Naujean i Postiac. Dziś winnica liczy 75 ha i od 20 lat zarządza nią Veronique Barthe, pierwsza córka w rodzinie od czasów Rewolucji Francuskiej.

„Winobranie przeprowadzamy mechanicznie”, tłumaczy właścicielka Château La Freynelle, „Nie ma większych różnic między winobraniem ręcznym a mechanicznym, to zależy tylko od wymagań apelacji. A zresztą…mamy za duży teren.” Veronique tworzy dwa rodzaje wina czerwonego. Pierwsze, 30 % cabernet sauvignon i 70 % merlot jest tradycyjnym winem Bordeaux, gdzie merlot, jako szczep lżejszy, bardziej pełny i elegancki, zaokrągla ostre brzegi pikantnego cabernet sauvignon. Drugie, mniej znane, składa się wyłącznie z cabernet sauvignon: jest bardziej taniczne, bardziej atakuje jamę ustną. Gdy tak słucham plastycznej opowieści Veronique, zaczynam wyobrażać sobie cabernet sauvignon jako dzikiego, nieprzewidywalnego wojownika, natomiast merlot jako statecznego arystokratę, który próbuje oswoić tego pierwszego. Myślę sobie, że to bardzo dziwne i że chyba zaczynam wariować na punkcie wina – przyszłość pisania wierszy na ten temat staje się coraz bardziej niebezpiecznie bliska.
Otrząsam się z letargu i powracam do rzeczywistości. Veronique stawia przede mną butelki wina. Oprócz dwóch rodzajów czerwonego, produkuje również białe, różowe oraz clairet, które jest charakterystyczne dla Bordeaux: lekkie i owocowe, dzięki nieco dłuższej maceracji od wina różowego ma od niego silniejszy, czerwony kolor, choć nie tak ciemny i skoncentrowany jak w winie czerwonym.
Następuje chwila ciszy. „Zgłodniałam…”, oznajmia Veronique. Zbliża się pierwsza, a więc żołądek każdego Francuza alaramuje i krzyczy, że już najwyższa pora na dejeneur. „A ty?” Kiwam nieśmiało głową (właśnie dziś zastanawiałem się, jak przeżyję cały dzień o samych płatkach), a ona, wyraźnie ucieszona, zachęcającym gestem prowadzi mnie w stronę drzwi. „Dobra, chodźmy więc coś przekąsić. A nie, czekaj!”, wykrzykuje, zatrzymując się po chwili. „Chciałbyś może posmakować trochę wina?”, pyta, na co oczywiście odpowiadam twierdząco. Bez tego napisanie reportażu z winnicy byłoby jak wzięcie kąpieli w wannie, tyle że bez wody. „Czekaj”, mówi Veronique Barthe i znika w sąsiednim pomieszczeniu.
Wraca, niosąc w rękach karton wypełniony butelkami. „To na posmakowanie”, mówi z uśmiechem, wręczając mi go. Stoję, zupełnie oniemiały.
Mikołaj Wyrzykowski

Chateau du Chatelard posiada 28 hektarów winorośli, z których część ma ponad 50 lat. Terytorium zostało ukształtowane przez mnichów pochodzących z opactwa w okolicy Macon. Niektóre ze wzgórz, na których rosną winorośle, są sztuczne: kiedyś służyły do obrony i zapewniały lepszą widoczność, dziś gwarantują dobre nasłonecznienie. Rozmawiam z Vincent Wallays, kierownikiem sprzedaży, o historii winnicy oraz produkcji wina typowej dla Beaujolais. Najbardziej interesuje mnie jednak jego postać. Mówi, że podróżował po całym świecie, jego rodzina nieustannie się gdzieś przemieszczała, ona sam studiował i pracował w USA. Ojciec był pasjonatem wina, ale Vincent dopiero, gdy zobaczył w pewnej restauracji mężczyznę degustującego wino, stwierdził: „To jest to, co chcę robić”.

Teraz więc siedzimy przy stole, a on opowiada mi o specyfice Beaujolais. Mówi, że crus są bardzo niedoceniane. Zwykle myli się je z crus burgundzkimi, a wino beaujolais kojarzy się tylko z beaujolais nouveau. „Jakieś 50 lat temu region przeżywał swój złoty wiek za sprawą beaujolais nouveau i teraz stał się ofiarą swojego sukcesu. Ludzie na całym świecie znają tylko nouveau, a nie to, co jest najlepsze, czyli crus„, wyjaśnia Vincent Wallays. Ma nadzieję, że kiedyś to takie apelacje jak Morgon czy Chiroubles będą bardziej znane. Na razie to apelacje z marzeniami – każda cru się rozwija, a pogoda, mimo że czasem niszczy, wiele też pomaga.
Mikołaj Wyrzykowski


Wita mnie Mathieu, który niedawno przejął od ojca Domaine des Marrans. Przedstawia mi swoją żonę. „Jesteśmy małżeństwem od…12 godzin?” patrzy na nią z pytającym uśmiechem, a ona kiwa głową. Gratuluję im i mówię, że pewnie świetnie się bawili. I na pewno nie brakowało im wina. Śmieją się. „To prawda, nasze piwniczki trochę opustoszały…”. Na weselu królowało Fleurie, czyli główna apelacja, z której wino produkuje Domaine des Marrans. Ale jako że ojciec panny młodej też ma winnicę w Chiroubles, apelacji znajdującej się tuż obok, nie mógł nie przywieźć trochę swojego wina. „Było mnóstwo osób, cała rodzina i znajomi”, opowiadają. Wyobrażam sobie, jak wspaniałe musi być urządzenie wesela na własnej winnicy z własnym winem… Rozmarzyłem się, wybaczcie.

Jakby się nad tym zastanowić, to apelacje, czyli crus w regionie Beaujolais są idealne na wesele, zwłaszcza dwie z nich. Wino z Fleurie uważane jest za delikatne, zgrabne, subtelne – jednym słowem, kobiece. Z kolei paru winiarzy już mi potwierdziło, że najbardziej męskie jest crus Morgon – taniczne, wyraziste, muskularne. Ich połączenie byłoby idealne. A jako że każda winnica posiada parcele w różnych crus, które leżą bardzo blisko siebie, choć są mocno zróżnicowane, na weselu na weselu nie mogło też zabraknąć tych dwóch win.
Następnego dnia rano Mathieu oprowadza mnie po winnicy. „Pracowałem w Alzacji, Bordeaux jak i Nowej Zelandii ale najbardziej lubię ten region. Między winiarzami panują przyjazne relacje, pomagamy sobie, bo wiemy, że mamy tę samą pasję, choć tez oczywiście między sobą konkurujemy. Wiele nas różny, ale wszyscy chcemy dobrze zjeść i napić się dobrego wina. Takie jest Beaujolais”.
Roztacza ręką nad polem winorośli. „Zobacz”, mówi, „Moglibyśmy mieć 2000 winorośli na hektar, co wydaje się, że byłoby lepsze, gdyż dawałoby im więcej wolności. Ale tak nie jest. Posadziliśmy 6000 winorośli na jednym hektarze, żeby zwiększyć konkurencję, żeby owoce były mniejsze, ale bardziej skoncentrowane, żeby otrzymać esencję, a nie wodę, która byłaby efektem zbyt dużej wolności.”. Mathieu wyjaśnia, że nawet parcele na terenie Fleurie różnią się między sobą. Zwykle wina Beaujolais mogą być przechowywane do pięciu lat, jednak Fleurie Pavillon jest bardziej wymagające, bardziej burgundzkie – podlega innej winifikacji, dłużej dojrzewa oraz dłużej można je przechowywać. „Zeszłej nocy otworzyliśmy rocznik 1985, rok mojego urodzenia. Specjalne wino. I wciąż było owocowe, typowe dla Beaujolais”.
A więc ta butelka dorastała, dojrzewała wraz z nim w oczekiwaniu na ślub… Znów się rozmarzyłem.
Mikołaj Wyrzykowski
]]>