Jak przyrządzić Bubble&Squeak?
Są dwa sposoby: popularną wersją jest placek, który smażymy na patelni, ja jednak powiem Wam, jak prosto przygotować to w piekarniku.
Składniki: 0,5 kg ziemniaków, 0,5 kg włoskiej kapusty, jedna cebula, sól, pieprz, oliwa, szklanka mleka, resztki pieczonej kaczki (lub trochę bekonu, kiełbasy czy czegokolwiek), wedle uznania możemy też dodać trochę zieleniny lub czosnku, albo też trochę sera – właściwie dorzucamy to, co nam zostało w lodówce
Ziemniaki ugotować, a następnie rozgnieść. W tym samym czasie smażyć na patelni cebulę oraz kapustę, dorzucając do tego mięso, które mamy. Następnie wymieszać wszystko z ziemniakami w naczyniu żaroodpornym, doprawić i zalać uprzednio podgrzanym mlekiem. Każdy oczywiście może tworzyć własne wariacje, dorzucając sera, czosnku czy cokolwiek zostało mu z poprzedniego obiadu.
Włożyć do piekarnika i piec przez przynajmniej pół godziny w temperaturze 170 stopni.
Gotowe! To idealna potrawa po świętach czy imprezach, kiedy zostaje sporo resztek i nie wiadomo, co z nimi zrobić. To też pierwsze angielskie danie, pomijając oczywiście tradycyjne śniadanie oraz świąteczne słodkości, które odkryłem. Stąd od razu dzielę się z Wami przepisem, jako że nawet w Prowansji pogoda jest dziś prawdziwie brytyjska.
Mikołaj

Chodźmy, chodźmy dalej w kwiaty i zieleń ogrodów
wędrujmy tak, bez kompasu, nie znając dnia ani roku
jesteśmy już blisko celu, ale czy ktoś wie
czy ktokolwiek powie, jaki jest nasz cel?
.
„Popatrz tam, na ten zamek obracający się w ruinę
może zatrzymamy się, odpoczniemy chociaż chwilę?”
„Nie teraz, lepiej nie, to nie jest dobry czas
pośpieszmy się, zaraz nie będzie tutaj nas”
..
„Ale zobacz, na wzgórzu stoi człowiek w kapeluszu
stamtąd też śpiew słowika dochodzi do mych uszu”
„Nie idźmy tam, naprawdę nie wiem, czy warto
zbliżymy się, on pewnie zagra nieczystą kartą”
…
Już dawno powinniśmy pójść w inne strony, po prostu
ale los nas złączył, a my nie zmieniamy kolei losu
Czy szczęśliwi, nieważne, idziemy dalej tą drogą
nie pytajcie, szczęście to takie dziwne słowo
….
Byliśmy tylko liśćmi porwanymi przez obcy wiatr
po roku przyniósł nas z powrotem, bez zysków czy strat
lecz było za późno, same sny nam zostały
I mogliśmy tylko iść, wciąż iść dalej
Mikołaj Wyrzykowski
Londyn, 16.02.2014
]]>
– Posłuchać, jak Anglicy nabijają się z Amerykanów: „O, pani jest Amerykanką? A przyjechała pani tutaj na wakacje czy uczyć się języka?”
– Idąc w ślad za panią w czerwonym płaszczyku, przebiec przez pasy na czerwonym świetle, o mało nie będąc rozjechanym przez czerwony autobus.
– Otworzyć szeroko oczy, kiedy babcie i dziadkowie wyjmują w metrze ogromne smartphony z flaga angielską na obudowie.
– Zobaczyć ludzi chodzących po ulicach w jednoczęściowych kostiumach króliczków.
– Chodzić, gdzie nogi poniosą, choć i tak zawsze lądować przy Big Benie
– Moknąc w angielskim deszczu
– Kiedy Tamiza wylewa, kajakiem pływać do pracy.
– Nie móc zrozumieć, dlaczego ktoś ma przeszklone drzwi i jeszcze wizjer w środku.
– Najeść się fasoli.
– O mało nie spóźnić się na samolot, a przy odprawie, gdy pytają, co masz w kieszeni, powiedzieć: „cukier, tylko cukier”. Ze Starbucksa.
– Lecieć. I mieć ochotę wyskoczyć, poskakać chwilę po tych pierzastych chmurach…
Zapraszam do obejrzenia zdjęć, filmu i zajrzenia ponownie do moich wpisów z Londynu
dodałem do nich więcej zdjęć 
Mikołaj
]]>
Pada deszcz. Ale to nie wszystko – on nie spada tylko z nieba, uderza również z przodu, z boku, wydaje się nawet, że pada z ziemi ku górze. Jest wszędzie. I towarzyszy mu wiatr. Właściwie wichura, przy gwałtowniejszych podmuchach. W gazecie pisali, że jeden taki podmuch przewrócił jakąś kobietę. Pewnemu mężczyźnie, który schodził do stacji metra na Baker Street, wiatr z zaskakującą łatwością zdmuchnął materiał z parasolki, pozostawiając sam szkielet. W gazetach, które czytam w metrze, codziennie piszą o zalanych ulicach, ludziach, którzy do pracy muszą pływać kajakami…Katastrofa. Chodniki w wodzie, woda leje się z nieba, wieje silny wiatr, więc ciężko nawet rozłożyć parasolkę. Buty, spodnie, płaszcz…człowiek jest cały mokry.
Wspaniała pogoda na zwiedzanie Londynu. Na piękny spacer. Jeśli dziś przypadkiem ktoś z was był w Londynie i widział jegomościa w czarnym płaszczu i czarnych włosach, pod parasolką, niosącego w dodatku czerwoną różę – to właśnie byłem ja. Podczas długiego spaceru.
Musiałem się przecież przespacerować. Miałem już przesyt muzeów. Jest przecież tyle miejsc, w które warto zajrzeć.
Zagrać na pianinie na dworcu St Pancras.
Obejrzeć stare zabawki u Pollocka.
Zajrzeć do Sherlocka Holmesa.
Podziwiać panoramę Londynu ze wzgórza Parliament Hill w Hampstead Heath.
Zobaczyć dom, w którym przez jakiś czas mieszkał i tworzył John Keats
Dotknąć murów Royal Albert Hall, gdzie koncertowało tylu legendarnych artystów.
Pójść między wieżowce w City,
szukać fryzjera na Fleet Street.
Chodząc z tłumem lub pod prąd, przebiegać przez pasy dla pieszych, rozglądać się uważnie dokoła, szukać twarzy innych ludzi. Gubiąc się i odnajdując, włócząc samotnie jak jaskółka między wizjami przyszłości a cieniami przeszłości, pragnąc zatrzymać te chwile. Przy wichurze, gdy pada deszcz.
Kiedy rozkładałem parasolkę, czasem, przy silniejszym podmuchu wiatru, myślałem że zaraz odlecę, wzbiję się w niebo, wyląduję na którejś z chmur. Gdybym tak odleciał, pewnie pięknie byłoby patrzeć z góry na ziemię, ale i brakowałoby mi tych kałuż, przemoczonych butów, nóg, które odmawiają posłuszeństwa, chociaż mimo to idą dalej.
W ostatni dzień moich londyńskich wakacji wszyscy biegają z różami. Róża wyrasta, rozkwita, potem znika. I pojawia się następna.
Jutro odlatuję naprawdę.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu
]]>
W Covent Garden jest podobnie: w ubraniach rodem wziętych z XIX-wieku iluzjonista zebrał widzów z różnych krajów świata, pokazuje sztuczki, żartuje. Przy restauracji kobieta śpiewa operowym głosem. Na rogu jednego z chodników siedzi chłopak, grając na słupku drogowym jak na trąbce. Na ulicach Londynu spotkać można najróżniejszych ludzi – każdy z nich jest aktorem, grającym w swoim przedstawieniu – jednak nie w swoim teatrze.
Nim poszedłem do teatru, włóczyłem się trochę po mieście. Przy Leicester Square wszedłem do M&M’s World i udzieliło mi się absolutne szaleństwo – tutaj można dostać wszystko, naprawdę wszystko z M&M’s (w powietrzu unosi się ich zapach), od koszulki, przez skarpetki, krawat, kubek, sznurówki…Do nich należy ten świat. I mają w nim również swoich Beatlesów, przechodzących przez pasy na Abbey Road.
Gdy zapaliły się latarnie, wszedłem do teatru Her Majesty’s i zająłem swoje miejsce, czekając na spektakl. Na Upiora z Opery.
Jeszcze nigdy nie widziałem przedstawienia zrobionego z takim rozmachem: wspaniałą choreografią, scenerią, pięknymi głosami aktorów. Nie była to sztuka, na którą patrzyłbym z pewnego dystansu – dotknęła mnie, odbierałem ją jako coś swojego, bliskiego.
Z kanalu youtube The Phantom of the Opera
Czasem miałem ochotę płakać, czasem uśmiechałem się, nie wierząc własnym oczom: zresztą, docierała ona do mnie nie tylko przez wzrok czy słuch, ale w najbardziej tajemniczy sposób, poruszając ukryte struny moich uczuć. Upiór z Opery to opowieść o miłości – o człowieku, którego twórczość zdobywa kobietę, ale nie może zdobyć jej miłości i pozostaje mu tylko zniknąć – ale czy kiedykolwiek wcześniej naprawdę istniał?
Muzyka z tego musicalu mocno zapada w pamięć – stworzona jest z takich nut, które zdaje się, że mogłyby opisywać nasze życia, być takim „soundtrackiem” do niektórych dni. Kiedy po zakończeniu spektaklu wszyscy aktorzy wyszli na scenę, publiczność wstała z miejsc. Były owacje na stojąco, gwizdy, wiwatowanie. Publiczność przeżywała to przedstawienie. Wydaje mi się, że w Polsce idziemy do teatru, modląc się w duchu, żeby tylko nie okazało się, że wyrzuciliśmy kasę w błoto. I jesteśmy sztywni – za bardzo. W Londynie, ktoś, kto kupuje bilet do teatru w West Endzie, idzie tam, by po prostu dobrze się bawić i jeśli sztuka będzie dobra (a na to jest nastawiony), bez skrępowania wyrazi swój zachwyt. Tego wieczoru po raz pierwszy uczestniczyłem w owacjach na stojąco.
Wyszedłem na ulicę, której światła rozpraszały mroki nocy. Minąłem kilka kin. Na niebie wisiał samotny księżyc. Mężczyzna na rogu ulicy śpiewał beatbox i robił to tak dobrze, że aż trudno było uwierzyć, że robi to na żywo, sam służąc za cały zespół. Wsiadłem do metra, było już po 10 p.m. Na kolejnej stacji szybko wyskoczyła pewna dziewczyna, wkładając przed tym kartkę do książki czytającego mężczyzny i szepcząc „Call me”. Zniknęła. Mężczyzna uśmiechnął się i powrócił do lektury.
Na niektórych ulicach wiszą już flagi z wymalowanymi na nich sercami. Zbliżają się Walentynki.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu
]]>
Każdy plan jest dla mnie nierealny, dopóki nie wejdzie w życie – dopiero wtedy przechodzę z etapu „zdaję mi się” do „tak to wygląda”. To, co się dzieje wokół, jest jak sen: ale jeśli sen istnieje, to czy nie jest prawdziwy? Kto wie, kiedy właściwie kończy się, a kiedy zaczyna sen. Pewnie tym intensywniej o czymś śnimy, im dalej od tego jesteśmy. Czuję, że po Londynie zostaną mi piękne sny.
Zjadłem angielskie śniadanie. Składa się ono z tostów, jajek sadzonych, fasoli, pomidorów, pieczarek, bekonu, kiełbasy…Nieprawdopodobne. Do tej pory nie wpadłbym na to, że coś takiego można zjeść z samego rana. Ale przynajmniej wiem, dlaczego Jaś Fasola jest Jasiem Fasolą. Anglicy potrafią jeść nawet pizzę z fasolą.
Posiedziałem chwilę w Starbucksie, pijąc karmelowe macchiato. Wstąpiłem do baru na fish and chips. Czytam książkę po angielsku. Może to nie Makbet, ale zawsze.
Jeżdżę pociągami, metrem, autobusami, niedługo zacznę robić takie same miny, jak reszta pasażerów i będę pił herbatkę z mlekiem po południu, a w metrze jeździł ubrany jednoczęściowy strój królika…to takie angielskie. Trochę porzeźbiłem też na wiolonczeli. Nie jest to typowo angielskie, ale co tam.
W Tower największą atrakcją nie były same mury czy klejnoty koronne, ale to, co opowiadał przewodnik: beefeater, czyli wołożerca, który, jak na zdjęciu, oprócz okropnej kary oprowadzania turystów, jaka na niego spadła, opiekuje się również mieszkającymi tutaj krukami. Mają one podcięte skrzydła, aby nie uciekły. Gdyby bowiem w Tower nie został żaden z kruków, rozpadłoby się całe Królestwo Brytyjskie.
Był jakby żywcem wzięty ze stand-up. Potrafił sprawić, by tłum co chwilę wybuchał śmiechem, a przy tym opowiadał historie, anegdoty, czasem interesujące, a czasem mrożące krew w żyłach. Mówił o egzekucjach, o miłości i historii Tower, o torturach, z których najgorszą było mieszkanie w jednym pokoju z żoną i dziećmi. Oczywiście nie mógł nas zostawić smutnych, bo wtedy, jak sam mówi, nic byśmy tutaj nie kupili. I wcale też nie musieliśmy klaskać dla niego, ale dla jego wnuka, by nie ronił łez do owsianki.
Złapałem czerwony, piętrowy autobus z lat 60-tych i pojechałem nim do katedry św. Pawła.
Jadąc takim autobusem, trzeba spróbować dwóch rzeczy: usiąść na piętrze i poczuć, jak cały pojazd się kołysze oraz stanąć z tyłu, przy wejściu (nie ma drzwi), złapać się za drążek i patrzeć, jak asfalt ucieka spod kół, powdychać trochę spalin…
Po recitalu organowym zostałem na nabożeństwie anglikańskiej. Dym z kadzidła wznosił się ku górze, wysoko, rozchodził po ogromnej sali, podczas gdy wchodziła kapłanka. Tak, właśnie kapłanka. I oprócz opłatka każdy mógł wziąć również łyk białego wina z kielicha. Kapłanka mówiła o tym, że to, kim jesteśmy, objawia się nie w słowach czy gestach, ale najmniej świadomych czynnościach, które wykonujemy. W tym tez objawia się miłość. Trochę przypominało mi to Szekspira.
Było już ciemno, gdy schodziłem pod ziemię, do metra. Jako ludzie mamy to do siebie, że wykonując jakąś czynność, często myślimy o czymś innym. Dziś wieczorem idę do jednego z teatrów West Endu, na Upiora w Operze.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu
]]>
Londyn to ogromne miasto. Codziennie wstaję z łóżka i zastanawiam się, w którą stronę pójść. Jestem wolny. I próbuję sobie z tym poradzić.
Poszedłem do Tate Britain, galerii cieszącej się największą kolekcją dzieł JMW Turnera, a stamtąd, na pieszo oczywiście (najlepszy sposób, aby poczuć bicie serca miasta, jego tętno, rytm), do Hyde Parku. Z powrotem, jak przed kliku dniami, świeciło słońce. Kierowałem się do Speaker’s Corner, gdzie każdy może wyrazić swoje zdanie, nie obrażając przy tym królowej. Niestety, Speakers Corner był remontowany i nikt nie mógł wyrazić tam własnego zdania. Ale mniejsza o to.
W moim spacerze nie był ważny Hyde Park, ani też sam spacer. To był tylko impuls, tak jak dzwonnik musi pociągnąć za sznur, by odezwały się dzwony. Na głównej ścieżce spacerowej nie brakuje ławek, a ja siadałem na niektórych, tknięty nagłym przeczuciem, iskrą – słyszałem wtedy coś jakby pojedynczy dźwięk podczas muzycznej improwizacji i chciałem za nim podążyć. Jakby jakaś maleńka, niewidoczna dla oka postać pukała mnie w ramię i szeptała coś do ucha. Wyjmowałem notes, długopis i lekko zmarzniętymi dłońmi pisałem (a raczej bazgrałem) to, na co wpadłem w czasie drogi. W ten sposób dotarłem do pomnika Piotrusia Pana w Kensington Gardens.
Właśnie w tych okolicach JM Barrie pisał słynna sztukę, w tym parku również możemy zobaczyć Johny’ego Deppa w cudnym filmie „Marzyciel”, który opowiada właśnie historię autora „Piotrusia Pana”. Pomnik stanął już w 1905 roku, a JM Barrie nakazał postawić go w jedną noc tak, aby dzieci sądziły, że został tutaj przyniesiony przez wróżki.
Nieodłączną towarzyszką Piotrusia Pana była wróżka Dzwoneczek. My również potrzebujemy magicznych wróżek, które nadają barw życiu, przynoszą światło i uśmiech. Jeśli ktoś zapyta mnie, jak czuję się w Londynie, odpowiem, że świetnie. Brakuje mi tylko paru osób.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu
]]>
Wysiadam, słysząc płynące z głośników, powtarzane w nieskończoność zdanie: „Mind the gap”, które przypomina, byśmy byli ostrożni, stawiając krok nad szczeliną między pociągiem a podłogą stacji. Wychodzę na powierzchnię. Jest pochmurno, pada deszcz. Nieprzyjemnie. Angielska pogoda, właśnie taka, jaką ją sobie wyobrażałem. Poprzedniego dnia tez padało i wiatr chciał zdmuchnąć ludzi z chodników, ale nie przeszkodziło mi to, żeby postawić każdą stopę na osobnej półkuli Ziemi. Oczywiście w samych skarpetkach. Rezultaty są takie:
Jak wielu rozsądnych, a może tylko udających rozsądność ludzi, rozłożyłem parasolkę i tylko rzucając okiem na mapę, zagłębiłem się w labirynt londyńskich uliczek.
Zajrzałem do chińskiej dzielnicy, gdzie nad ulicami przewieszone są sznury czerwonych lampionów. Droga zaprowadziła mnie również na Trafalgar Square.
Oprócz górującej nad wszystkim kolumny Nelsona, na wysepce pomiędzy ulicami stoi pomnik Karola I na koniu. Co ciekawe, to właśnie od niego mierzy się odległości do Londynu, widniejące później na tablicach przy drogach. To jest właśnie centrum tej wielkiej metropolii.
To, że jestem w wielkim mieście, zdałem sobie sprawę dopiero, gdy zobaczyłem plakaty jednego z licznych, naprawdę, niesamowicie licznych teatrów West Endu. Grają właśnie sztukę Szekspira „Henryk V”, w której występuję między innymi Jude Law. Jak dla mnie, to właśnie było pewnego rodzaju przebudzenie. Później jeszcze, spacerując przez bogate dzielnice centrum, co rusz widziałem przejeżdżające Lamborghini, Porshe, Ferrari, Rolls Royce, Aston Martin…
Tak właśnie wygląda Londyn. Bogactwo, przepych, luksus, trochę puszenia się, bicia piany. Ludzie w garniturach, robiący zakupy w Harrodsie, spieszący na spotkanie biznesowe.
Chociaż nie, oni się nie spieszą – pośpiech jest przecież oznaką ubóstwa. Z drugiej strony są też ci zmęczeni – życiem, codzienną rutyną – którzy co wieczór wracają z ciężkiej pracy, by jakoś przetrwać na tym bezlitosnym świecie, a w pełnym ludzi metrze zasypiają z wyczerpania. A zresztą, sam nie wiem, czy to Anglicy – bogaci czy biedni, lepiej nazwać ich po prostu mieszkańcami Londynu. Gdzieś pomiędzy nimi, zagubiony w tym tłumie jestem ja – zwykły, obcy przechodzień, dla którego to wszystko jest tylko przystankiem, obrazem przeznaczonym do zachowania w pamięci. Dziwnie się czuję, tak obserwując: jakbym był stary i młody w tym samym czasie.
Złożyłem parasolkę, wchodząc do National Gallery. Zniknąłem tam na kilka godzin, gubiąc się w salach pełnych obrazów, pełnych uczuć, których przynajmniej cząstkę próbuje zawrzeć sztuka: tych przelanych na płótno i tych odczuwanych przy odbieraniu dzieła. Szukałem tu inspiracji. Wokół mnie kręciło się mnóstwo osób, którzy też czegoś szukali. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie mamę, która uparcie poszukiwała tutaj psiego motywu.
Wyszedłem na Trafalgar Square, ze stanu odurzenia sztuką powróciłem do rzeczywistości. Lampy błyszczały w ciemności, jak pojedyncze pochodnie rzucone w ocean szarości. Po ulicach pędziły charakterystyczne, czarne taksówki i piętrowe autobusy. Powoli zapadał zmrok. Nie przestało jeszcze padać.
Taka piękna, paskudna angielska pogoda.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu
]]>
We wtorek rano wyszedłem z domu. Przez trzy dni trwa strajk metra, więc pomyślałem, że po prostu wybiorę się na spacer po okolicy. Była piękna pogoda. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, zielone papugi, które kiedyś uciekły z planu filmowego, siedziały na gałęziach drzew. W ciepłym powietrzu było coś rześkiego, leniwego, wiosennego. Uśmiechałem się, idąc chodnikiem. Tego dnia przez cały dzień panowała jedna pora roku.
Spacerową dróżką wiodącą nad Tamizą dotarłem do Hampton Court. To jeden z pałacyków, w których przebywał Henryk VIII wraz ze swoimi żonami – legenda głosi, że duch Catherine Howard wciąż straszy w jego apartamentach.
Usiadłem na jednej z drewnianych ławek w ogrodach i odpocząłem po długim marszu.
Blask słońca oblewał zielone, wspaniale przystrzyżone trawniki, gdzie kwitły przebiśniegi, krokusy, żonkile. Kwiaty! Wyrastały z ziemi, jakby już była wiosna. Na początku lutego. Kwitły wiosenne kwiaty, a w królewskich ogrodach fontanna wyrzucała ku niebu strugi wody, otoczona bajkowymi drzewami o koronach przypominających klosze, jakie czasami widzimy na lampkach nocnych. Śpiewały ptaki. Było ciepło, wiał lekki wietrzyk. Przynosił zapach wiosny.
Skierowałem się do Strawberr Hill, by zobaczyć pewien wybudowany w XVIII wieku pałacyk. Zmęczone nogi powoli zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, ale nie przejmowałem się tym – jak Forrest Gump pomyślałem, że skoro dotarłem aż tutaj, czemu nie miałbym pójść dalej? Gubiłem , się, skręcałem w złą drogę, zawracałem, próbując samemu sobie udowodnić, że posiadam jakikolwiek zmysł orientacji. Zdałem sobie sprawę, że to, co tutaj robię, cały ten spacer, jest właściwie lustrzanym odbiciem spaceru po Toruniu albo po lesie. Jakiegokolwiek spaceru. Jakiejkolwiek drogi. Przypomina to, co robi każdy z nas: gubi się, skręca w złą drogę, zawraca, dąży dokądś, szuka znajomych twarzy, jak gąbka nasiąka otoczeniem, rzeczywistością i iluzją. I słuchając śpiewu ptaków, patrząc na zielone ogródki przy szeregowych domkach o sielskim klimacie, obserwując przechodniów, zdałem sobie sprawę z czegoś jeszcze: mamy wiosnę.
Trochę wkurzył mnie ten strajk metra. I spodobał mi się.
z Londynu nadaje dla Was
Mikołaj Wyrzykowski
foto także Mikołaj
]]>