Na chwilę obecną nie ma lotów bezpośrednich z Santiago de Compostela do Polski, większość pielgrzymów wraca więc przez Barcelonę lub Madryt. O stolicy Katalonii pisałem już TUTAJ, teraz więc przyszedł czas na Madryt. Jeśli tak jak ja będziecie mieć na zwiedzanie tylko jeden dzień, na pewno nie ominiecie przynajmniej kilku punktów z tego planu:
1. Poranek w Madrycie najlepiej rozpocząć w od churros con chocolate. Najsłynniejsza jest Chocolateria San Gines, która zdjęciami na ścianach chwali się znanymi osobistościami, których gościła. Może, tak jak w Caffe Greco w Rzymie, nie było tam Czesława Miłosza czy Mickiewicza, ale już na przykład Mario Vargas Llosa zajrzał w jej progi! Jeśli przyjdziecie odpowiednio wcześnie (ja zaszedłem tam około ósmej, baaardzo wcześnie jak na rozpoczęcie dnia w Hiszpanii), macie szansę ominąć tłumy.


2. Museo del Prado otwiera się o 10, jest więc jeszcze czas, by trochę się powłóczyć. Ja poszedłem do Parque del Retiro: ogromnego, zielonego serca Madrytu, gdzie można odetchnąć, pobiegać, spacerować licznymi alejkami, usiąść na ławce i czytać albo nawet popływać kajakiem. Wspaniałe miejsce!


3. Później zniknąłem na parę godzin w Muzeum Prado, które jest największym muzeum w Europie gromadzącym malarstwo klasyczne: Goya, Tycan, Rembrandt, Rubens, Poussin, a także choćby oryginał „Ogrodu ziemskich rozkoszy” Hieronima Boscha. Chyba najlepiej zwiedzać na kilka razy, każde piętro budynku osobno, bo zbiory są ogromne, a towarzyszą im jeszcze wystawy tymczasowe. Do 25 roku życia wstęp za darmo!

4. W gorący dzień odpocznijcie, żeby coś zjeść i się napić. Jako stolica Madryt jest naprawdę przystępny cenowo, na przykład w 100 montaditos można zapłacić 1 euro za szklankę tinto de verano lub cerveza, i tyle samo za kanapkę.

5. W Dzielnicy Łacińskiej jest kilka kawiarenek z dobrą atmosferą, takich jak klimatyczna Cafe de la Luz.


6. Z parku przy Templo de Debod (starożytna egipska świątynia) rozciąga się ładna panorama na miasto i Palacio Real.


7. W katedrze można odwiedzić Matkę Bożą Almudena, patronkę Madrytu. Zaprojektowane parę lat temu sklepienie robi wrażenie.

8. Nie pomińcie dworca kolejowego!

9. Wieczorem, spacerując wokół Plaza Mayor,wstąpcie koniecznie do jednej z knajp serwujących bocadillo de calamares, czyli kanapki z kalmarami (hmm, z sosem czy bez, i w jakiej bułce podadzą?). To kolejny obok churros con chocolate smak wpisany w historię Madrytu.



A później… parafrazując Hemingwaya, w Madrycie aż wstyd pójść wcześnie do łóżka!

Informacje praktyczne
Autobusy kursuja co kwadrans między lotniskiem a centrum, bilet kosztuje 5 euro. Można też wsiąść w metro, odrobinę droższe.
Nawet w ścisłym centrum znajdziecie nocleg w pokoju wieloosobowym za około 10 euro. Nocowałem w Motion Hostel, bardzo przyjemny, a rano oferuje nawet śniadanie w kawiarni obok.
Jeśli planujecie wyjazd do Madrytu, pomyślcie o Europejskich Dniach Młodzieży! Organizowany przez Taize sylwester w różnych miastach Europy, w tym roku właśnie w stolicy Hiszpanii. Więcej informacji TUTAJ.
]]>
Zacznijmy od tego, że Galicja jest jednym z regionów Hiszpanii, gdzie do każdego zamówionego kieliszka wina lub szklanki piwa nadal dostaje się tapas. Co to takiego? Ano, etymologicznie słowo to wzięło od „una tapa”, czyli „przykrywka”. Historia mówi, że król Alfonso XIII udał się kiedyś z oficjalną wizytą do prowincji Cadiz. Tam zatrzymał się w pewnej miejscowości, gdzie poprosił o kieliszek słodkiego wina jerez. Tego dnia wiał silny wiatr i drobny pył z ziemi wirował w powietrzu, więc aby nie wpadł do wina kelner szybko znalazł kawałek chleba i wraz z plasterkiem jamon serrano przykrył nią kieliszek. Na pytanie króla, co to takiego, odpowiedział właśnie: „una tapa”. Następnie król poprosił o kolejne jerez wraz z „tapa”, a za jego przykładem poszła cała świta.

Tradycja ta na tyle zakorzeniła się w kulturze hiszpańskiej, że Alfonso X „Mądry” polecił, by w dobrych kastylijskich domach nie serwowano wina bez tej przekąski. A „Mądrym” nazywany był dlatego, że w trakcie picia (w celach leczniczych), konsumował właśnie takie małe kanapeczki.

Od tego czasu zwyczaj się rozrastał i dziś w Hiszpanii z przyjaciółmi najlepiej umówić się wieczorem na „tapear” lub „ir de tapas” : nie oznacza to siedzenia w jednym barze, wręcz przeciwnie, celem jest przechodzenie wciąż do nowych lokali i próbowanie nowych rzeczy. I najważniejsze, razem. Na szlaku tapas zawsze jest się w dobrym humorze.

Jesteśmy więc wieczorem na starówce w Santiago. Dokąd pójść? Knajp nie brakuje, zwłaszcza na Rua Franco, stąd też wzięło się powiedzenie, że warto tutaj zrobić swego rodzaju rajd Paryż-Dakar (wyjaśnienie na zdjęciach). Tymczasem ja przedstawię swój własny szlak tapas w Santiago:


Po zrobieniu małego rozeznania jako pierwszy na moim celowniku znalazł się położony nieco na obrzeżach Cafe Bar Avion. Był akurat piątek, a wyczytałem, że podobno w każdy piątek właśnie jako darmowe tapas serwowany jest… krab. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem więc pójść i sprawdzić. Na miejscu okazało się niestety, że owszem, podawano kiedyś kraba, jednak dwa lata temu zmienili się właściciele i od tego czasu ta tradycja nie jest już kontynuowana. Kiedy z kolegą mimo wszystko usiedliśmy i zamówiliśmy piwo, kelner wyjaśnił, że ma tylko trzy rodzaje tapas… a zaraz potem dodał, że nie wyjdziemy, jeśli wszystkich nie spróbujemy. Tak więc zamówiliśmy po prostu „una cana”, a on, kiedy tylko kończyliśmy jedną przystawkę, zaraz przynosił kolejną, pytając, jak smakuje. No i widzicie, tak właśnie wygląda wyjście do baru w Galicji.


Niedaleko, też na nowym mieście, znajduje się uliczka pełna barów i tam warto zajrzeć choćby do stylowego Bar Latino. Zaraz obok warto tez wpaść do Cerveceria Internacional, gdzie maja ogromny wybór piw. W tej dzielnicy ceny są niższe, niż w ścisłym centrum: już za mniej niż dwa euro można dostać piwo lub wino, a do tego oczywiście tapas, które czasem jest tylko zielonymi oliwkami oraz chipsami w misce, a czasem potrafi naprawdę zaskoczyć jako miniaturowe danie.

Na starówce jest kilka barów, które od lat specjalizują się w serwowaniu jednego, konkretnego „tapa”: w Bar Trafalgar dostaniemy mejillones, czyli małże w ostrym sosie serowym (a w automacie płytowym za 1 euro puścimy swoją ulubiona piosenkę); Abella chwali się na cztery strony świata, że podaje prawdziwy kawałek mięsa z krokodyla; Orella zaś słynie, jak sama nazwa wskazuje, ze świńskich uszek oprószonych ostrą papryką. Podobno kiedyś Ernest Hemingway zajrzał do Santiago i w jednej restauracji podano mu właśnie świńskie ucha, które tak mu smakowały, że domawiał wciąż kolejne talerze, aż w końcu zapytał się, co to takiego… i wszystko zwrócił.


Włócząc się nocą po Santiago nie możecie przejść obojętnie obok kultowego Bar Orense, które kusi najniższymi cenami w mieście: czarkę (bo właśnie tak je podają) wina stołowego dostaniecie tutaj za jedyne 70 centów. A do tego orzeszki, bo przecież, jak polecił Alfonso X „Mądry”, wina samego serwować nie można.



W innych knajpach, zależnie od dnia, możecie dostać najróżniejsze rzeczy: od najzwyklejszego kawałka chleba z jamon serrano, przez croquetas, hiszpańską tortillę, empanadas… aż po coś tak oryginalnego, jak ryż z kalmarami w sosie własnym. Wpadłem do tego baru zupełnie przez przypadek, i to też jest dobra taktyka: warto powłóczyć się po mieście, zajrzeć tu, zajrzeć tam, przysiąść, pójść dalej. Wystarczy dać się ponieść, a zawsze znajdziemy coś nowego. To oznacza właśnie ir de tapas.


Restauracją, do której wracałem, jest San Clemente. Jeśl chcecie zamówić kieliszek dobrego, białego wina (z których słynie Galicja: Albarino, Godello, Ribeira), a jednocześnie zjeść pełnoprawny posiłek, pójdźcie właśnie tam. Więcej chyba nie muszę mówić, reszta na zdjęciach. A więc: chodźmy, a tapear!


PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, wieczory z tapas mogą się kończyć tradycyjnymi galicyjskimi tańcami o północy na placu przed katedrą 
W ostatnim czasie mój rytm dnia stał się bardzo ułożony: prawie każdego poranka spacerowałem budzącymi się do życia uliczkami Santiago (białe mury kamienic pięknie wyglądają w bladym słońcu), po chwili zawsze znajdująć kawiarenkę, w której siadałem, by czytać jedną z rozpoczętych książek, otoczony głosami innych ludzi, krokami pielgrzymów oraz niekiedy dobiegającą z niedalekiego placu muzyką. Lepszego początku dnia chyba nie mogłem wymyślić.
Jeśli kiedyś również będziecie chcieli spędzić parę poranków w Santiago, przedstawiam moją subiektywną listę kawiarenek:
Cafe Literarios to położona przy samej katedrze kawiarenka: idealny wybór, jeśli nie mamy ochoty się zastanawiać i szukać gdzieś dalej. A tym bardziej, jeśli akurat jest nas więcej, gdyż można usiąść na zewnątrz ze świetnym widokiem na Plaza de la Quintana de los Muertos. Parę razy zaszedłem tu z grupą pielgrzymów. Do każdej kawy podawany jest zwykle mały rogalik i churros gratis.


Cafe Casino to ponad stuletni lokal, który niegdyś z kasyna został zamieniony w kawiarenkę. Dosyć drogi i ekskluzywny, ale wnętrze jest tego warte.

Cafe Bar Derby to kolejna stara, założona w 1929 kawiarenka, w której również zachowano wystrój z epoki. Specjalnością są tutaj podobno churros con chocolate, choć osobiście nie próbowałem: wolałem zostać przy mojej Churreria San Pedro, która leży akurat na camino, po drodze do katedry, więc warto tam wpaść na śniadanie.


Jeśli już jesteśmy przy śniadaniu: tak jak churros con chocolate można dostać wszędzie w Hiszpanii, tak czymś, co trzeba koniecznie spróbować w Santiago, jest Tarta de Almendra. Na uliczkach spotkacie przynajmniej kilka sklepików Casal Coton, do których można wstąpić na degustację ciasta migdałowego oraz innych ciasteczek. Ale to w Pasteleria Mora jadłem chyba najlepszy kawałek Tarta de Santiago: na cieniutkiej warstwie ciasta francuskiego znajduje się masa z wyłącznie trzech składników, czyli migdałów, jajek i cukru. Jose Mora był pierwszy cukiernikiem, który już wtedy znane ciasto (wypiekały je siostry klauzulowe mieszkające przy Plaza de la Quintana de los Muertos i rozkoszowało się nim całe miasto) zaczął oznaczać krzyżem św. Jakuba. Stara receptura została zachowana do dziś.


W Cafe Tertulia (tak, przyznam się, musiałem sprawdzić, jak wygląda najlepsza kwiarenka Santiago według tripadvisor) panuje świetna, tworzona przez kelnerów atmosfera; przyjemnie jest więc usiąść w stylowym wnętrzu, zamówić kawę z mlekiem (pyszna!), do której jako dodatek podawane jest brownie, w razie głodu poprosić jeszcze o pancakes, a następnie wspiąć się z powrotem w stronę katedry. Uwielbiam tę dzielnicę, położoną na zboczu pod Hostal de los Reyes Catolicos.


Ale dobrze jest też wracać, nie szukać wciąż czegoś nowego, tylko po znalezieniu idealnej kawiarenki wracać tam do rana, siadać w ogrodzie, kontynuować czytanie książki i od tej samej kelnerki zawsze zamawiać cafe con leche y con bailey’s z kawałkiem biszkoptu. Tak, kawiarenka przy Hotel Costa Vella to mój mały raj w Santiago. Jest cudowna. Wewnątrz z głośników płynie klimatyczna muzyka, a ogród tchnie wprost magicznym spokojem. Można usiąść wśród zieleni, plusku fontanny i latających wokół wróbelków i tak spędzić poranek… by wrócić znów kolejnego dnia. I kolejnego. Bo czy potrzeba czegoś więcej?


Jak widzicie, dobrze jest pielgrzymować do Santiago, ale warto też tutaj przez chwilę pomieszkać 


Jeśli mielibyście ochotę zamówić moje dwie książki ze zdjęcia o Camino de Santiago, zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Wędrobajka dostępna jest TUTAJ.
Tomik poezji zaś TUTAJ.
]]>
Początek fiesty hucznie ogłasza się fajerwerkami. Od późnego popołudnia wszyscy zbierają się na Plaza de Obradoiro, aby na pół godziny przed północą zobaczyć pokaz iluminacji świetlnych na Concello de Santiago, które ukazują historie miasta oraz życie św. Jakuba. Ogromny tłum czekał na placu dobrych parę godzin, aby zobaczyć sztuczne ognie wystrzeliwujące w niebo nad katedrą: fajerwerki krzyżujące się nad naszymi głowami przypominały gwiazdę, która kiedyś wskazała grób św. Jakuba; a później, w miarę gdy mnożyły się na ciemnym niebie, stawały się jak Droga Mleczna – odbicie Camino de Santiago, wiodącego poprzez różne ścieżki, zdarzenia i ludzi aż do katedry.





rzez pół godziny stałem z szeroko otwartymi ustami i patrzyłem na Campus Stellae, czyli właśnie Pole Gwiazd tworzone przez fajerwerki. Pamiętam, jak trzy lata temu nie udało mi się dostać na Plaza de Obradoiro. 25 lipca tego roku już tam byłem. A więc wszystko w moim Camino powoli się dopełnia…


O północy oficjalnie zaczyna się fiesta. Tłumy ludzi rozchodzą się z Plaza de Obradoiro do knajp i barów, których nie braknie na Starym Mieście. We wnętrzach wszystkie miejsca pozajmowane, więc zabawa przenosi się na ulice. Niektórzy inna na Diabelski Młyn oraz inne atrakcje zainstalowane w Parque de Alameda. Zdaje się, jakby tej nocy miasto miało w ogóle nie zasypiać.
Tymczasem o 10 rano następnego dnia, czyli 25 lipca, zaczyna się uroczysta procesja i suma odpustowa. Ponad godzinę przed kolejka do katedry już ciągnie się przez kilka ulic i placów miasta – może co niektórzy nawet nie wrócili z fiesty? W każdym razie Santiago jest jedynym do tej pory miastem, w którym widziałem takie tłumy czekające na Mszę św.

Po celebracji w katedrze wszyscy znów wylewaja się na uliczki Santiago, którymi przechodzi procesja Wielkogołwych. Znów zapełniają się restauracje, bary, kawiarenki, na nowo tworzą się kolejki do lodziarni… i tak świętowanie będzie trwało przez kolejne dni!




Nie potrzeba wiele, aby przygotować arroz a la cubana: wystarczy biały ryż, jajko i banan, a w wersji hiszpańskiej również sos pomidorowy. To właśnie w Hiszpanii przepis ten jest najbardziej popularny. Przeszukałem Internet, by poznać odrobinę jego historię, i okazuje się, że przypadek może być podobny do naszej ryby po grecku lub fasolki po bretońsku: ryż po kubańsku tak naprawdę pochodzi z Islas Canarias, a nie z Kuby. Jednocześnie prawdą jest, że był on rozpowszechniony na karaibskiej wyspie i Kubańczycy wspomiają go z nostalgią jako posiłek dzieciństwa. W niektórych źródłach znalazłem, że był on także nazywany comida de putas – pewnie z racji na prostotę oraz szybkość jego przygotowania.

Wystarczy ugotować ryż, usmażyć jajko, banana (najlepiej odmianę platano nadającą się właśnie do smażenia) i voila! Osobiście po ugotowaniu ryżu podsmażam go jeszcze z czosnkiem (mogą być dwa ząbki), a na talerzu polewam passatą pomidorową podgrzaną również z czosnkiem oraz bazylią (dla ozdoby przydaje się kilka świeżych listków na wierzch). Banana przekrajam wzdłuż na dwie połowy, obtaczam je nieco w mące i smażę na tej samej patelni, co jajko, nawet nie dodając już oliwy.

Wszystko prezentuje się świetnie na talerzu: ryż polany sosem pomidorowym, na to jajko, a po obu stronach podsmażany banan. Przygotowanie zajmuje dosłownie chwilę, posiłek jest pożywny i oryginalny… czego chcieć więcej? Sprawdza się idealnie w życiu studenckim, na żaglach lub po prostu jako szybki lunch. Wybaczcie, że nie podaję dokładnego przepisu ani ilości składników, ale myślę, że najlepiej przygotować go według własnego wyczucia. I przy różnych okazjach. Bo to właśnie dzielenie się z innymi i różne małe historie, wspomnienia momentów przy różnych stołach są w kuchni najlepsze. Po to jest arroz a la cubana!

Banany czekają na przygotowanie, ludzie czekają na przygotowanie bananów…

Gotowi na arroz a la cubana! Wersja żeglarska. Więcej o żeglowaniu TUTAJ
]]>
Wszystko dzieje się w nocy z 23/24 czerwca. Nie może zabraknąć grillowanych sardynek, churrasco (żeberka-jak już pisałem, hiszpańska fiesta to bolesny czas dla wegetarian), sangrii i płonącej queimady, czyli przygotowywanego w kociołku alkoholu aguardiente z pomarańczami, ziarnami kawy i cukrem-niektórzy wierzą, że kiedyś przygotowywany był przez czarownice, i to one przekazały recepture-zaklecie. Wieczorem rozpala się grille, w miastach organizowane jest też zbieranie ziół, zalewanych później woda, której używa się do rytualnego obmycia twarzy. Gdy zaczyna zmierzchać i opada upał, ludzie wychodzą, by jeść, pić i gawędzić, wychodzą też grupy lokalnych tancerzy i muzyków. Gdzie ma miejsce fiesta? Na każdej ulicy! Jeśli nie wiesz, dokąd iść, kieruj się muzyką lub dymem.


O północy skacze się przez ogniska nieparzystą ilość razy, żeby według dawnych wierzeń odgonić złe duchy. I znów wypija się kubek queimady, i wędruje się od fiesty do fiesty, tańcząc między cichymi a rozkrzyczanymi ulicami Santiago… A jeśli dotrwa się do rana, można zobaczyć, jak tańczy wchodzące nad katedrą słońce.




Przejdźmy od razu do konkretów: od czego zacząć zwiedzanie miasta? Jeśli przylatujecie samolotem i nie macie dużego bagażu, wsiądźcie w metro na lotnisku (bilet na jakąkolwiek stację kosztuje około 5 euro) i pojedźcie na zamek Montjuic. Jako zdeterminowany piechur ja sam wchodziłem na górę ze wszystkimi bagażami, jednak wzgórze Montuic jest tego warte: z poziomu fortyfikacji rozciąga się wspaniały widok na port, a w czasie podejścia widzimy miasto, w którego uliczki później schodzimy. Można też skorzystać z kolejki linowej, czyli teleferic de Montjuic, która funkcjonuje regularnie przez cały dzień.

Ja zaraz po zejściu ze wzgórza skierowałem się prosto na La Ramblę, która jest tętniącym sercem miasta. Warto tutaj schronić się w jednej z okolicznych kawiarenek, choćby na Placa Reial, i zastanowić, co dalej. No właśnie, dokąd? Zobaczcie na poniższych zdjęciach, czego według mnie nie można ominąć w Barcelonie:

Spaceru promenadą nadmorską.

Zobaczeniu katedry i 13 gęsi na jej dziedzińcu, które przypominają 13-letnią św. Eulalię, patronkę Barcelony, zamęczoną za wiarę. Legenda głosi, że jeśli zniknie choćby jedna gęś, katedra runie.

Zagubienia się w Dzielnicy Gotyckiej, jej butikach, kawiarenkach i barach oferujących pintxos.

Odpocząć w Parc de la Ciutadella, a następnie przejść się leniwym krokiem w kierunku Łuku Triumfalnego.


Stanąć przed Sagrada Familia lub innym dziełem Gaudiego i… stać tak dalej, nie mogąc się ruszyć z zachwytu.

Jak wielu mieszkańców Barcelony, wspiąć się na Bunkers del Carmel i usiąść z małym koszykiem piknikowym przed zapierającym dech w piersiach widokiem z góry na całe miasto.

Wybrać się na spacer po magicznym Parc Guell.


W wędrówkach nie można zapomnieć oczywiście o barach i kawiarenkach, o których pisałem TUTAJ. Aby ich nie przeoczyć, najlepiej wszędzie chodzić na pieszo – osobiście jestem zwolennikiem włóczenia się po miastach (najlepiej można wtedy wyczuć jego „puls”, zajrzeć w mniej znane zakamarki) i w jeden dzień przeszedłem prawie 50 km (hmm, następnego dnia rano stwierdziłem, że to jednak sporo). Ale nawet jeśli jesteście na to gotowi, w Barcelonie warto zostać dłużej i nie wyjeżdżać nazajutrz. Można znaleźć tanie hostele choćby po 10 euro za noc, więc warto korzystać!


Już poranek na La Boqueria (najsłynniejszym targu, o którym pisałem TUTAJ) sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Spacerując między kolejnymi stoiskami, masz ochotę spróbować wszystkiego: od empanadas (kształtem przypominających nasze pierogi) z kilkunastoma rodzajami farszu, poprzez wszelkie przystawki z owocami morza, aż po klasyczne patatas bravas, pan con tomate czy placek coca na słodko lub wytrawnie. Są i bocadillos, czyli hiszpańskie kanapki: z queso, jamon iberico, calamares albo klasycznie z tortilla con patatas (hiszpańskim omletem – tak, również bogatszym niż ten francuski). Po wyjściu z La Boqueria barów oferujących te przysmaki jest zatrzęsienie. Jeśli ktoś szuka najtańszych opcji, kanapka z tortilla con patatas w piekarni 365 choćby koło targu św. Katarzyny kosztuje zaledwie 2 euro. Osobiście polecam również knajpkę Conesa Entrepans na placu San Jaume, która oferuje bardziej wyszukane bocadillos, również dla wegetarian i wegan.


Jeśli już znaleźliśmy swoje bocadillo, czas na deser. Można chwycić coś w piekarni po drodze (koniecznie trzeba sprobowac turron, słynny hiszpański słodycz z miodu i migdałów – znam to również z Prowansji, a tutaj warto posmakowac zwlaszcza z crema catalana, polecam sklep przy Sagrada Familia) albo skierować się prosto do Museo de Xocolate (Muzeum Czekolady). Dla jej fanów to miejsce obowiązkowe: nawet bilet jest tutaj kawałkiem gorzkiej czekolady! Można poznać jej historię, zobaczyć ludzkich rozmiarów rzeźby, a na koniec wypić jedną gorącą filiżankę. Tuż obok znajduje się szkoła cukierników: fascynujące jest przystanąć chwilę i obserwować, jak młodzi adepci sztuki cukiernicznej tworzą swoje słodkie dzieła.



Jeśli tak jak ja uwielbiacie stare kawiarenki (mustbe w każdym mieście), w których bywali artyści z epoki, a przy tym czytaliście „Cień wiatru” Zafona, koniecznie wejdźcie do Els Quatre Gats, gdzie bywał Picasso i Gaudi, a koncerty fortepianowe dawał Isaac Albeniz.
Gdy zaczyna zmierzchać, a nasza energia do wędrówek po mieście również dochodzi do granic, warto zajrzeć do jednego z bar a pintxos: to niewielkie kanapeczki nadziane na wykałaczkę, które pochodzą z Kraju Basków, a dokładnie z San Sebastian. W tamtejszych restauracjach wystawiało się takie małe porcje jedzenia, by zachęcić przechodniów do wejścia do restauracji. Uwaga uwaga, to nie są tapas! W odróżnieniu od tych zmniejszonych porcji posiłku, które podaje się gratis do piwa, pintxos to kunsztownie przygotowane i udekorowane przystawki. Zamawia się je niezależnie od napoju, kosztują zwykle około dwóch euro, a na koniec po prostu barman liczy wykałaczki, które zostały na talerzu.


Nie wiem, jak Wy po tych zdjęciach, ale mi od czasu zajęcia miejsca przy barze to wybrania jednego pintxos minęło sporo czasu (oczywiście) na zastanawianiu się. Wniosek? Najlepiej wziąć od razu kilka. I kieliszek wina (nie sangrii, to dla turystów).
Uważajcie też na paellę: warto znaleźć dobrą knajpkę i zapłacić trochę więcej za naprawdę dobrą. I jeszcze jedno: paelli nie je się samemu, trzeba ją dzielić. Ktoś chętny przy następnej okazji?^^
Mikołaj
