Tak naprawdę nie jest to oczywiste pytanie i każdy, jak w wielu sprawach, dokłada do niego swoją własną teorię. W zeszłym roku na Camino Portugues spotkałem kobietę, która opowiadała o tym, jak nie podoba jej się Santiago de Compostela. „Bardzo dużo przeżyłam w czasie drogi”, mówiła, „Ale samo Santiago… byłam rozczarowana. Tłumy pielgrzymów, budki ulicznych handlarzy…”. No właśnie. Pytanie „czego szukasz?” nieustannie odbija się echem w trakcie wędrówki.
Jej punkt widzenia łączy się z hasłem, które słyszałem już na moim pierwszym Camino i które często spotyka się w sklepikach z pamiątkami w Santiago: „droga jest celem”. Sam lubiłem powtarzać te słowa, ale w późniejszym czasie przyszła do mnie myśl, że przecież na tym nie może się kończyć. W porządku, droga jest celem, jej spełnienie można odnajdywać w każdym kroku, ale co dalej? Co z Santiago? Czy Camino miałoby sens, gdyby nie zmierzało do grobu św. Jakuba? Dla mnie to właśnie było największym duchowym doświadczeniem. Bez tego, jaki byłby sens pielgrzymowania? I co to znaczy być pielgrzymem?
Zadaję dużo pytań, ale spokojnie, nie będę na nie tutaj odpowiadał. Wystarczy się nad nimi zastanowić. Najlepiej w czasie drogi. Tak, najlepiej „wychodzić” pewne pytania.

Kiedy więc kończy się Camino? U grobu św. Jakuba, z pewnością. Ale dla niektórych trochę dalej – jeśli chodzi o przestrzeń, ale i czas. Zdaje mi się, że kluczowe jest dopełnienie doświadczenia Drogi. Ktoś może osiągnąć pełnię za pierwszym przejściem, inna osoba będzie potrzebować kilku szlaków. Bo nie wystarczy po prostu iść, trzeba się otworzyć, odważyć wyjść na pustynię i nasłuchiwać wołania. Inaczej wciąż będzie się wracać do Drogi, tak naprawdę od niej uciekając. Bo najtrudniejsze Camino zaczyna się po dojściu do Santiago, kiedy trzeba zadać sobie pytanie: co dalej? Dlatego niektórzy nadal włóczą się różnymi szlakami, żyją na Camino… czy są pielgrzymami?
To ogólne, zanotowane na szybko przemyślenia, ale czułem, że muszę się nimi podzielić. Jeśli chodzi o mnie, wędrówka nadal trwa: poprzez wydanie „Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni”, tomiku poezji pt. „Rozmowy w drodze”, spotkania na temat książek i rozmowy właśnie… A teraz dwa miesiące lata, które właśnie spędzam na Monte do Gozo, polskim albergue. Mieszkam tuż przy Santiago: sercu wędrówek moich ostatnich lat. Choć nie idę, nadal jestem trochę jak pielgrzym. I czuję, że moje doświadczenie się dopełnia. Cudowne uczucie.
Dokąd dalej?
Mikołaj

Etap wiodący przez Portugalię pokonaliśmy jeszcze sami. Oczywiście, spotykaliśmy innych pielgrzymów, ale były to tylko chwile pozdrowień, wymiany krótkich pytań i wrażeń z marszu. Wtedy jeszcze miałem wrażenie, jakby ta droga należała wyłącznie do nas. Budziliśmy się wcześnie rano i wychodziliśmy ze schronisku, w ciągu kolejnych godzin wydeptując cały swój dzień. Takie jest Camino: to samotna wędrówka, nawet jeśli idziemy w grupie. Szybko przeradza się ona jednak w cudowne uczucie wspólnoty. Do Santiago nigdy nie dochodzimy sami.

Odczułem to, gdy w Pontevedra (zresztą za namową innych pielgrzymów) skręciliśmy na Variante Espiritual, o którym opowiedziałem w poprzednim wpisie. Prawda, że szliśmy tylko we dwójkę, ale po drodze spotykaliśmy znajome twarze i wiedzieliśmy, że kiedy dotrzemy do schroniska, zacznie się nasze wspólne popołudnie, pełne rozmów, wyliczania pęcherzy, gotowania, zwiedzania miasta, zabawy na fieście. Kiedy teraz o tym piszę, przypomina mi się, kiedy po raz pierwszy wyruszyłem ze sporą grupą znajomych na szlak francuski. W schronisku Monte do Gozo zostawaliśmy do późnego wieczoru, jedząc kolację, pijąc czerwone wino i rozmawiając (można zamienić kolejność). Pewnego dnia ksiądz podszedł do naszego stołu, by rzucić komentarz: „Tak, to jest właśnie Camino!”.

Miał rację i dwa lata późnej nadal mogę to potwierdzić. Nasze wspólne Variante Espiritual zakończyło się w Padron, a dokładnie w Monasterio de Herbon – schronisku, które poleciła pewna Holenderka. I słuchajcie, nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego miejsca na nocleg przed Santiago. Zostaliśmy wspaniale przyjęci przez wolontariusza, który wieczorem zaprosił nas na wspólny posiłek. W międzyczasie jeden z trzech franciszkanów, którzy pozostali w klasztorze, oprowadził nas po jego terenie. Byliśmy tam wszyscy razem, jako grupa, mieliśmy za sobą wspólną drogę i wspólny cel, do którego mieliśmy dotrzeć nazajutrz. Nie zapomnę poranka, kiedy to wolontariusz Pedro zbudził nas łagodną muzyką klasyczną, zgromadziliśmy się przy śniadaniu i życzyliśmy sobie nawzajem dobrej drogi, wiedząc że zobaczymy się z Sereną, Johanną oraz innymi zaledwie 25 km dalej, u celu.
Cel był jednak w nas już tamtego poranka. Bo czy Camino nie wędrujemy tak jak wszyscy i czy nie chodzi tutaj przede wszystkim o spotkanie?
Mikołaj

Pierwszego dnia wyruszliśmy z Oviedo dość wcześnie. Udało nam się jeszcze trafić na polską mszę – spotkaliśmy polską grupę z księdzem, która wybierała się na szlak primitivo. Twierdzili, że to Norte jest najtrudniejszy.
Szczerze mówiąc, jest trudny. Ale nadal myślę, że to primitivo wymaga najwięcej.
Pierwszego dnia mieliśmy dojść do Aviles, czyli 30 km do przejścia. Wytyczyliśmy sobie całą trasę tak, aby codziennie robić mniej więcej 30 km. Czasem dochodziło do 40, a czasem szliśmy tylko 15 km. Potrzebne jest i to, i to. Szliśmy Camino del Norte, więc nie musieliśmy tak pędzić jak na szlaku francuskim.
Mogliśmy iść spokojnie. I tego też musiałem się nauczyć.
Dlatego czasem wychodziliśmy wcześnie rano i dochodizliśmy do kolejnego albergue koło 14 lub nawet 13, a czasem szliśmy przez cały dzień. W końcu, co innego nam zostało oprócz wędrowania?
Ustaliliśmy nasz dzienny budżet na nie więcej niż 10 euro. Większość albergue kosztuje 6 euro, a na całym szlaku trafiły się również dwa donativo, czyli co łaska. Mieliśmy więc 4 euro na resztę wydatków. Już w kilka dni po wyruszeniu z Oviedo mieliśmy pewien schemat dnia: rano pobudka (nie polecam być tym, który budzi. Bywa ciężko, naprawdę), śniadanie, wyruszenie w drogę, pierwszy przystanek 10 km dalej, chyba że wcześniej mamy ochotę na poranną kawę. I potem już idzie z górki. Kiedy dochodzimy do albergue, zmęczeni padamy na łóżka, bierzemy prysznice, potem dostajemy pieczątki i kto może, wybiera się do miasta na zakupy.
Kiedy w połowie camino wchodziłem do supermarketu, wiedziałem już dokładnie, co kupić. Codziennie kupowaliśmy to samo.
Bagietka, ser lub szynka (pyszne chorizo lub jamon!), pomidory lub oliwki, jogurty na rano, croissants lub magdalenki i czasem owoce. I piwo. Nic tak dobrze nie robi, jak piwo po długiej drodze: oficjalne piwo naszego camino to Estrella Galicia. Jeśli jest kuchenka, a była dostępna dopiero po paru dniach, wtedy gotowaliśmy. Pyszny obiad, czy to spaghetti, czy ryż z owocami albo nawet naleśniki: wychodziło nam mniej niż 1 euro na głowę. Zostawało więc jeszcze 1 euro na poranną kawę.
Na drodze z Oviedo do Aviles nie spotkaliśmy żadnego pielgrzyma. Zresztą, sami nimi jeszcze nie byliśmy. Parę dni zajęło mi, zanim zmieniłem parę mechanizmów w mojej głowie i przyzwyczaiłem ciało do trybu pielgrzyma. Oznaczał on brak początku, brak końca: bycie w ciągłej wędrówce. Tylko upodabniając się do drogi mogliśmy przetrwać na camino.
Mikołaj Wyrzykowski

Tak zaczynamy spod albergue w Oviedo

W Aviles, już na szklaku północnym

Nasi kucharze

Uczta naleśnikowa