Zacznijmy od tego, że Galicja jest jednym z regionów Hiszpanii, gdzie do każdego zamówionego kieliszka wina lub szklanki piwa nadal dostaje się tapas. Co to takiego? Ano, etymologicznie słowo to wzięło od „una tapa”, czyli „przykrywka”. Historia mówi, że król Alfonso XIII udał się kiedyś z oficjalną wizytą do prowincji Cadiz. Tam zatrzymał się w pewnej miejscowości, gdzie poprosił o kieliszek słodkiego wina jerez. Tego dnia wiał silny wiatr i drobny pył z ziemi wirował w powietrzu, więc aby nie wpadł do wina kelner szybko znalazł kawałek chleba i wraz z plasterkiem jamon serrano przykrył nią kieliszek. Na pytanie króla, co to takiego, odpowiedział właśnie: „una tapa”. Następnie król poprosił o kolejne jerez wraz z „tapa”, a za jego przykładem poszła cała świta.

Tradycja ta na tyle zakorzeniła się w kulturze hiszpańskiej, że Alfonso X „Mądry” polecił, by w dobrych kastylijskich domach nie serwowano wina bez tej przekąski. A „Mądrym” nazywany był dlatego, że w trakcie picia (w celach leczniczych), konsumował właśnie takie małe kanapeczki.

Od tego czasu zwyczaj się rozrastał i dziś w Hiszpanii z przyjaciółmi najlepiej umówić się wieczorem na „tapear” lub „ir de tapas” : nie oznacza to siedzenia w jednym barze, wręcz przeciwnie, celem jest przechodzenie wciąż do nowych lokali i próbowanie nowych rzeczy. I najważniejsze, razem. Na szlaku tapas zawsze jest się w dobrym humorze.

Jesteśmy więc wieczorem na starówce w Santiago. Dokąd pójść? Knajp nie brakuje, zwłaszcza na Rua Franco, stąd też wzięło się powiedzenie, że warto tutaj zrobić swego rodzaju rajd Paryż-Dakar (wyjaśnienie na zdjęciach). Tymczasem ja przedstawię swój własny szlak tapas w Santiago:


Po zrobieniu małego rozeznania jako pierwszy na moim celowniku znalazł się położony nieco na obrzeżach Cafe Bar Avion. Był akurat piątek, a wyczytałem, że podobno w każdy piątek właśnie jako darmowe tapas serwowany jest… krab. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem więc pójść i sprawdzić. Na miejscu okazało się niestety, że owszem, podawano kiedyś kraba, jednak dwa lata temu zmienili się właściciele i od tego czasu ta tradycja nie jest już kontynuowana. Kiedy z kolegą mimo wszystko usiedliśmy i zamówiliśmy piwo, kelner wyjaśnił, że ma tylko trzy rodzaje tapas… a zaraz potem dodał, że nie wyjdziemy, jeśli wszystkich nie spróbujemy. Tak więc zamówiliśmy po prostu „una cana”, a on, kiedy tylko kończyliśmy jedną przystawkę, zaraz przynosił kolejną, pytając, jak smakuje. No i widzicie, tak właśnie wygląda wyjście do baru w Galicji.


Niedaleko, też na nowym mieście, znajduje się uliczka pełna barów i tam warto zajrzeć choćby do stylowego Bar Latino. Zaraz obok warto tez wpaść do Cerveceria Internacional, gdzie maja ogromny wybór piw. W tej dzielnicy ceny są niższe, niż w ścisłym centrum: już za mniej niż dwa euro można dostać piwo lub wino, a do tego oczywiście tapas, które czasem jest tylko zielonymi oliwkami oraz chipsami w misce, a czasem potrafi naprawdę zaskoczyć jako miniaturowe danie.

Na starówce jest kilka barów, które od lat specjalizują się w serwowaniu jednego, konkretnego „tapa”: w Bar Trafalgar dostaniemy mejillones, czyli małże w ostrym sosie serowym (a w automacie płytowym za 1 euro puścimy swoją ulubiona piosenkę); Abella chwali się na cztery strony świata, że podaje prawdziwy kawałek mięsa z krokodyla; Orella zaś słynie, jak sama nazwa wskazuje, ze świńskich uszek oprószonych ostrą papryką. Podobno kiedyś Ernest Hemingway zajrzał do Santiago i w jednej restauracji podano mu właśnie świńskie ucha, które tak mu smakowały, że domawiał wciąż kolejne talerze, aż w końcu zapytał się, co to takiego… i wszystko zwrócił.


Włócząc się nocą po Santiago nie możecie przejść obojętnie obok kultowego Bar Orense, które kusi najniższymi cenami w mieście: czarkę (bo właśnie tak je podają) wina stołowego dostaniecie tutaj za jedyne 70 centów. A do tego orzeszki, bo przecież, jak polecił Alfonso X „Mądry”, wina samego serwować nie można.



W innych knajpach, zależnie od dnia, możecie dostać najróżniejsze rzeczy: od najzwyklejszego kawałka chleba z jamon serrano, przez croquetas, hiszpańską tortillę, empanadas… aż po coś tak oryginalnego, jak ryż z kalmarami w sosie własnym. Wpadłem do tego baru zupełnie przez przypadek, i to też jest dobra taktyka: warto powłóczyć się po mieście, zajrzeć tu, zajrzeć tam, przysiąść, pójść dalej. Wystarczy dać się ponieść, a zawsze znajdziemy coś nowego. To oznacza właśnie ir de tapas.


Restauracją, do której wracałem, jest San Clemente. Jeśl chcecie zamówić kieliszek dobrego, białego wina (z których słynie Galicja: Albarino, Godello, Ribeira), a jednocześnie zjeść pełnoprawny posiłek, pójdźcie właśnie tam. Więcej chyba nie muszę mówić, reszta na zdjęciach. A więc: chodźmy, a tapear!


PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, wieczory z tapas mogą się kończyć tradycyjnymi galicyjskimi tańcami o północy na placu przed katedrą 
W ostatnim czasie mój rytm dnia stał się bardzo ułożony: prawie każdego poranka spacerowałem budzącymi się do życia uliczkami Santiago (białe mury kamienic pięknie wyglądają w bladym słońcu), po chwili zawsze znajdująć kawiarenkę, w której siadałem, by czytać jedną z rozpoczętych książek, otoczony głosami innych ludzi, krokami pielgrzymów oraz niekiedy dobiegającą z niedalekiego placu muzyką. Lepszego początku dnia chyba nie mogłem wymyślić.
Jeśli kiedyś również będziecie chcieli spędzić parę poranków w Santiago, przedstawiam moją subiektywną listę kawiarenek:
Cafe Literarios to położona przy samej katedrze kawiarenka: idealny wybór, jeśli nie mamy ochoty się zastanawiać i szukać gdzieś dalej. A tym bardziej, jeśli akurat jest nas więcej, gdyż można usiąść na zewnątrz ze świetnym widokiem na Plaza de la Quintana de los Muertos. Parę razy zaszedłem tu z grupą pielgrzymów. Do każdej kawy podawany jest zwykle mały rogalik i churros gratis.


Cafe Casino to ponad stuletni lokal, który niegdyś z kasyna został zamieniony w kawiarenkę. Dosyć drogi i ekskluzywny, ale wnętrze jest tego warte.

Cafe Bar Derby to kolejna stara, założona w 1929 kawiarenka, w której również zachowano wystrój z epoki. Specjalnością są tutaj podobno churros con chocolate, choć osobiście nie próbowałem: wolałem zostać przy mojej Churreria San Pedro, która leży akurat na camino, po drodze do katedry, więc warto tam wpaść na śniadanie.


Jeśli już jesteśmy przy śniadaniu: tak jak churros con chocolate można dostać wszędzie w Hiszpanii, tak czymś, co trzeba koniecznie spróbować w Santiago, jest Tarta de Almendra. Na uliczkach spotkacie przynajmniej kilka sklepików Casal Coton, do których można wstąpić na degustację ciasta migdałowego oraz innych ciasteczek. Ale to w Pasteleria Mora jadłem chyba najlepszy kawałek Tarta de Santiago: na cieniutkiej warstwie ciasta francuskiego znajduje się masa z wyłącznie trzech składników, czyli migdałów, jajek i cukru. Jose Mora był pierwszy cukiernikiem, który już wtedy znane ciasto (wypiekały je siostry klauzulowe mieszkające przy Plaza de la Quintana de los Muertos i rozkoszowało się nim całe miasto) zaczął oznaczać krzyżem św. Jakuba. Stara receptura została zachowana do dziś.


W Cafe Tertulia (tak, przyznam się, musiałem sprawdzić, jak wygląda najlepsza kwiarenka Santiago według tripadvisor) panuje świetna, tworzona przez kelnerów atmosfera; przyjemnie jest więc usiąść w stylowym wnętrzu, zamówić kawę z mlekiem (pyszna!), do której jako dodatek podawane jest brownie, w razie głodu poprosić jeszcze o pancakes, a następnie wspiąć się z powrotem w stronę katedry. Uwielbiam tę dzielnicę, położoną na zboczu pod Hostal de los Reyes Catolicos.


Ale dobrze jest też wracać, nie szukać wciąż czegoś nowego, tylko po znalezieniu idealnej kawiarenki wracać tam do rana, siadać w ogrodzie, kontynuować czytanie książki i od tej samej kelnerki zawsze zamawiać cafe con leche y con bailey’s z kawałkiem biszkoptu. Tak, kawiarenka przy Hotel Costa Vella to mój mały raj w Santiago. Jest cudowna. Wewnątrz z głośników płynie klimatyczna muzyka, a ogród tchnie wprost magicznym spokojem. Można usiąść wśród zieleni, plusku fontanny i latających wokół wróbelków i tak spędzić poranek… by wrócić znów kolejnego dnia. I kolejnego. Bo czy potrzeba czegoś więcej?


Jak widzicie, dobrze jest pielgrzymować do Santiago, ale warto też tutaj przez chwilę pomieszkać 


Jeśli mielibyście ochotę zamówić moje dwie książki ze zdjęcia o Camino de Santiago, zajrzyjcie na stronę wydawnictwa.
Wędrobajka dostępna jest TUTAJ.
Tomik poezji zaś TUTAJ.
]]>
Początek fiesty hucznie ogłasza się fajerwerkami. Od późnego popołudnia wszyscy zbierają się na Plaza de Obradoiro, aby na pół godziny przed północą zobaczyć pokaz iluminacji świetlnych na Concello de Santiago, które ukazują historie miasta oraz życie św. Jakuba. Ogromny tłum czekał na placu dobrych parę godzin, aby zobaczyć sztuczne ognie wystrzeliwujące w niebo nad katedrą: fajerwerki krzyżujące się nad naszymi głowami przypominały gwiazdę, która kiedyś wskazała grób św. Jakuba; a później, w miarę gdy mnożyły się na ciemnym niebie, stawały się jak Droga Mleczna – odbicie Camino de Santiago, wiodącego poprzez różne ścieżki, zdarzenia i ludzi aż do katedry.





rzez pół godziny stałem z szeroko otwartymi ustami i patrzyłem na Campus Stellae, czyli właśnie Pole Gwiazd tworzone przez fajerwerki. Pamiętam, jak trzy lata temu nie udało mi się dostać na Plaza de Obradoiro. 25 lipca tego roku już tam byłem. A więc wszystko w moim Camino powoli się dopełnia…


O północy oficjalnie zaczyna się fiesta. Tłumy ludzi rozchodzą się z Plaza de Obradoiro do knajp i barów, których nie braknie na Starym Mieście. We wnętrzach wszystkie miejsca pozajmowane, więc zabawa przenosi się na ulice. Niektórzy inna na Diabelski Młyn oraz inne atrakcje zainstalowane w Parque de Alameda. Zdaje się, jakby tej nocy miasto miało w ogóle nie zasypiać.
Tymczasem o 10 rano następnego dnia, czyli 25 lipca, zaczyna się uroczysta procesja i suma odpustowa. Ponad godzinę przed kolejka do katedry już ciągnie się przez kilka ulic i placów miasta – może co niektórzy nawet nie wrócili z fiesty? W każdym razie Santiago jest jedynym do tej pory miastem, w którym widziałem takie tłumy czekające na Mszę św.

Po celebracji w katedrze wszyscy znów wylewaja się na uliczki Santiago, którymi przechodzi procesja Wielkogołwych. Znów zapełniają się restauracje, bary, kawiarenki, na nowo tworzą się kolejki do lodziarni… i tak świętowanie będzie trwało przez kolejne dni!




Jakiś czas temu zdyszany pielgrzym wpadł do albergue, prosząc o nocleg. Cały uśmiechnięty wyjaśnił, że to jego trzecie Camino. Zapytałem, kiedy w takim razie przeszedł pierwsze, na co on odparł z rozbrajającą szczerością, że w tym roku: zrobił szlak francuski, później północny, a teraz portugalski. I chyba za parę dni zacznie Via de Plata. Tak, są więc i tacy, którzy po dotarciu do celu wracają na początek Drogi.

Z samego Santiago prowadzi jednak kilka szlaków specjalnie dla tych, którym jeszcze za mało i którzy chcieliby „tuptać dalej”. Jak to ujęła jedna znajoma: „Wyznaczyłam sobie jak cel Finisterre. No więc tuptam.”. Proste, prawda? Nie ma się nad czym zastanawiać.
Ja ostatnio wybrałem się do Padron. Poniekąd z sentymentu, jako że rok temu wraz z tatą przechodziliśmy tamtędy podczas naszej wyprawy; ale również dlatego, że Padron może stanowić cel pielgrzymki: to miasto, do którego według tradycji przypłynęli uczniowie Jakuba wraz z jego ciałem. Dziś można zobaczyć kamień, do którego podobno przycumowali łódź. Wedle tej historii odcinek Padron-Santiago jest więc najstarszym szlakiem pielgrzymkowym, na którym dosłownie idzie się po śladach św. Jakuba. Ponadto, w pobliskim Iria Flavia znajdowała się kiedyś siedziba biskupa, dopóki nie została ona przeniesiona do Santiago po odkryciu grobu Apostoła.
Aby dotrzeć do Padron, wystarczy kierować się niebieskimi strzałkami, które z Santiago prowadzą aż do Fatimy.




Za przejście szlaku Santiago-Padron otrzymuje się w albergue municipial dokument zwany „Pedronia”. Podobne dokumenty są wydawane w Finisterre oraz Muxia, jako że również są to ważne miejsca pielgrzymkowe.

Po dotarciu do Santiago na pewno więc warto udać się dalej: 25 km trasa do Padron jest bardzo ładna, na miejscu warto spróbować słynnych zielonych papryczek, a następnie wrócić pociągiem. Jednak Camino to nie tylko „tuptanie”. Czasem „dalszą drogą” może być również praca w albergue, czyli przyjmowanie pielgrzymów. To przejście od Wędrówki do Spotkania.
Na pewno jeszcze napiszę o spotkaniach w albergue 
Mikołaj
Pozdrowienia z polskiego schroniska Monte do Gozo!

Wszystko dzieje się w nocy z 23/24 czerwca. Nie może zabraknąć grillowanych sardynek, churrasco (żeberka-jak już pisałem, hiszpańska fiesta to bolesny czas dla wegetarian), sangrii i płonącej queimady, czyli przygotowywanego w kociołku alkoholu aguardiente z pomarańczami, ziarnami kawy i cukrem-niektórzy wierzą, że kiedyś przygotowywany był przez czarownice, i to one przekazały recepture-zaklecie. Wieczorem rozpala się grille, w miastach organizowane jest też zbieranie ziół, zalewanych później woda, której używa się do rytualnego obmycia twarzy. Gdy zaczyna zmierzchać i opada upał, ludzie wychodzą, by jeść, pić i gawędzić, wychodzą też grupy lokalnych tancerzy i muzyków. Gdzie ma miejsce fiesta? Na każdej ulicy! Jeśli nie wiesz, dokąd iść, kieruj się muzyką lub dymem.


O północy skacze się przez ogniska nieparzystą ilość razy, żeby według dawnych wierzeń odgonić złe duchy. I znów wypija się kubek queimady, i wędruje się od fiesty do fiesty, tańcząc między cichymi a rozkrzyczanymi ulicami Santiago… A jeśli dotrwa się do rana, można zobaczyć, jak tańczy wchodzące nad katedrą słońce.




„Camino de Santiago: o chłopcu, który przeszedł 365 dni” to wędrobajka dla dzieci i dorosłych opowiadająca o chłopcu, który wraz ze swoim wiernym psem Tutti wyrusza na szlak św. Jakuba, aby dorosnąć. Myślę, że podobnej książki o Camino w księgarniach nie znajdziecie
A gdzie można jej szukać?
Powieść dostępna jest w m.in. na Bonito.pl, motyleksiazkowe.pl oraz w toruńskich księgarniach. Najłatwiej oczywiście zamówić ją poprzez stronę Wydawnictwa Rudy Smok, a więc klikając TUTAJ.
A jeśli chcielibyście jeszcze więcej dowiedzieć się o książce, zajrzyjcie na strony patronów medialnych, którzy już o niej napisali:
Niedziela „Głos z Torunia”
Miesięcznik „Poznaj Świat”
Życzę Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! A może Ty miałbyś ochotę przejść wraz z moją książką kolejnych 365 kilometrodni? Zastanów się nad tym 
Mikołaj



]]>
Zajrzyjcie do innych wpisów o Camino de Santiago i czekajcie na kolejne, bo szykuje się nowa podróż, o której niedługo Wam opowiem.
]]>
Zjedliśmy szybkie śniadanie złożone z jogurtów, bananów i croissants, przygotowujemy się już do wyjsci, gdy otwierają się drzwi od części sypialnej albergue. Wychodzi z nich pielgrzym: zmęczony, zaspany i wkurzony. Zbliża się do nas, mrucząc przekleństwa pod nosem: ” Módlcie się, żebyście dziś nie byli w tym samym albergue co ja. Musicie nauczyć się, jak żyć!”, rzucił, w międzyczasie pokazując pięść.
Czemu obudziliśmy się o 4.30? To był nasz najtrudniejszy dzień na Camino, 40 km przez góry. Niepokojący dystans. Słusznie niepokojący.
Czemu nie tylko my się obudziliśmy? Cóż, była nas szóstka. Aha, i zgubiłem skarpetkę – słynna historia.
„Nasz ulubiony pielgrzym”, jak też zaczęliśmy go nazywać, oczywiście nocował w tym samym albergue. Nie był jednak gburem, jak na początku sądziliśmy. Po 40 km usiedliemy w barze, rozmawiając o jego przygodach, które to opowieści często kończył: „Takie jest Camino”.
Spotykaliśmy go później często na szlaku. Zawsze wykrzykiwał: „A, to oni!” i wymienialiśmy parę zdań. Okazało się, że jesteśmy słynni. Chyba wszystkim spotkanym pielgrzymom opowiadał historię młodych pielgrzymów, którzy budzą wszystkich.
I historię mojej zgubionej skarpetki. Oczywiście.
Mikołaj Wyrzykowski
PS. A my już nigdy nie obudziliśmy się o 4.30.
PS.2. Wciąż zastanawiam się, czy nauczyłem się żyć.
PS.3. Ale tak, udało mi się znaleźć skarpetkę.
]]>
Połowę drogi, czyli jakieś 20 km mieliśmy za sobą. Było około południa. Właśnie przeszlismy przez most, gdy usłyszeliśmy głos: „Cola, Cola para los peregrinos!”. Starszy mężczyzna w stroju ogrodnika stał z boku, w ogrodzie, trzymał w dłoniach puszki Coli i uśmiechał się do nas. Spojrzeliśmy się na siebie. Wiktoria wykonała ruch ramionami z rodzaju „czemu nie” i zeszliśmy na chwilę do ogrodu.
No tak. Na chwilę.
Mężczyzna zaczął rozmawiać z Anią i Wiktoria, jako że to one spośród naszej szóstki mówiły po hiszpańsku. Czasem też zwracał się do innych, a wtedy my uśmiechaliśmy się i kiwaliśmy głowami, czasem wymawiając pełne zrozumienia „Aaa”. Po krótkim czasie doszliśmy do wprawy. Po dłuższym czasie stwierdziliśmy, że mężczyźnie nawet niekoniecznie zależało na zrozumieniu. Chciał po prostu mówić.
Słuchałem go, próbując wychwycić jakiekolwiek słowa klucze. Okazało się, że kiedyś był marynarzem. W Asturii wydobywano złoto, a on je transportował do Szwecji. Pokazał nam zdjęcia Pragi oraz mówił, że przepływał przez Kraków, jednak nie miał okazji zejść na ląd. Następnie zaczął nam opowiadać historię Asturii. Potem Hiszpanii, a wreszcie Ameryki. Przyniósł wizerunki wszystkich prezydentów oraz mapę, która wyjaśniała, że USA takie, jakie teraz jest, nie istniałoby bez Hiszpanii. Ciekawe.
Po kilkunastu minutach wciąż byliśmy zaciekawieni. Minęło pół godziny i zaczęły mnie boleć plecy. Z drugiej strony nie chciałem zdejmować plecaka, bo to byłby znak, że chcemy zostać dłużej. A mieliśmy jeszcze szmat drogi do pokonania. Zacząłem się śmiać z Andrzejem, że może powinniśmy zostać tu na nocleg. Mężczyzna oprócz Coli zaczął częstować nas ciasteczkami. Hmmm…a może na obiad? Jako pielgrzymi z pewnością byśmy nie pogardzili.
Na najprostsze pytanie odpowiadał nieskończenie długo. W pewnym momencie zapytaliśmy go o imię. Powiedział, że nazywa się Francesco. Jak papież. A potem słuchaliśmy go kolejne pół godziny…
Kiedyś pewna dziewczyna poprosiła go, aby pomógł jej dostać się do Turcji. Chciała tam odnaleźć ukochanego, z którym pisała listy. Przebrał ją więc w strój marynarza i razem go odnaleźli. Po kilku latach narzeczeni odwiedzili Francesca w jego domu…
W tym momencie nadjechał samochód, z którego wysiadła jego rodzina. Jakiś mężczyzna klepnął go po ramieniu i powiedział coś, co mogło znaczyć „daj im już spokój”. Uśmiechnął się do nas współczująco.
Pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej. Może Francesco miał potrzebę opowiedzenia siebie, tę podstawową potrzebę, na którą nie odpowiadali jego bliscy. Ratowały go puszki Coca-Coli.
Odkryłem, że nie dostaliśmy wcale Coca-Coli ani ciasteczek. Gdybyśmy zostali na obiad i nocleg, to również nie byłyby rzeczy, które byśmy otrzymali. Ostatecznie chodziło o coś innego.
Jeśli więc kiedyś będziecie przechodzić obok, nie zawahajcie się zejść ze szlaku i wstąpić na puszkę Coli.
Mikołaj Wyrzykowski


]]>
23 czerwca w całej Hiszpanii odbywa się jedna z największych fiest w całym roku. Raz, że jest to noc przesilenia słonecznego, a dwa, że kończy się szkoła i rozpoczynają wakacje. W Polsce nie mamy takich zwyczajów, tym bardziej, chodząc po ulicach Santiago, tak innych o zmroku, byłem oniemiały. Zaskoczony. Zbaraniały. Oszołomiony. I szalenie podekscytowany.
Już właściwie od starożytności obchodzono, zwłaszcza w Galicji, noc świętojańską. Wszyscy świętowali, czyli jedli pili, śpiewali, tańczyli i skakali przez ogniska: to one są tutaj najważniejsze. Od dawna wierzono, że w czasie tej najkrótszej nocy w roku ze swoich kryjówek wychodzą rózne dziwne, fantastyczne stwory, takie jak gobliny oraz wróżki czy czarownice. Aby odgonić złę duchy i ich zaklęcia, należy skoczyć nieparzystą ilość razy przez ognisko: zwykle skacze się 3, 5, 7 lub 9 razy. Dodatkowo sam dym chroni ludzi od złego.
Starożytne zwyczaje o tym nie mówią, ale uczniowie, którzy zaczynają wakacje, wrzucają do ognisk swoje niepotrzebne zeszyty szkolne, sprawdziany itp. Myślę, że jest w tym coś z „oddalania złego”. 
Kolejną z tradycji jest zebranie bukietu sześciu ziół. W jasny i ciepły wieczór 23 czerwca w Santiago na Praza de Mazarelos można było złożyć swój bukiet. Hiszpanie powiedzieli nam, że na noc trzeba włożyć go do wody, a nad ranem obmyć twarz tą właśnie wodą – ma to charakter oczyszczający. Niektórzy też zasuszają bukiet i trzymają przez cały rok w domu, aby odganiał złe moce od ich miejsca zamieszkania. Jeśli zaś ktoś przyniesie bukiet do domu i zostawi na stole, trzeba uważać, co się z nim stanie nad ranem: jesli wciąż będzie świeży, oznacza to pomyślność, jeśli zwiędnie, może to przynieść nieszczęście.
Sama woda jest też oczyszczająca. Należy ją zebrać z 7 różnych fontann Santiago, a wypita tuż przed świtem (pewnie na którymś ze wzgórz, gdzie wszyscy oglądają słońce tańczące na niebie o poranku) przedłuża życie i ulecza z wszelkich chorób.
Fiesta na dobre zaczyna się po ósmej wieczorem. Rozpalane są grille, na których smaży się churrasco (obecne na wszystkich fiestach żeberka) oraz sardynki, które tradycyjnie, bez patroszenia, są przyrządzane właśnie na noc świętojańską. Oprócz tego piwo i sangria leją się strumieniami, na ulicach gromadzą się tłumy, wszyscy jedzą, piją, gadają, śmieją się, potem tańczą, znów jedzą, piją, jeszcze więcej tańczą, grają dudy, bębny, rozbrzmiewają tradycyjne pieśni, na innych ulicach grają muzycy rockowi, gdzies indziej jeszcze blues ,grzmi gitara elektryczna i harmonijka ustna. Miasto zamienia się w labirynt różnych imprez, przez całą noc im częściej się gubiliśmy, tym więcej fiest odkrywaliśmy. Wszędzie ogniska sangria, piwo i mnóstwo jedzenia, a czasem też queimada: tradycyjny, ognisty, wysokoprocentowy alkohol przygotowywany w Galicji w kociołku i jeszcze płonący podczas podawania. Ponoć za dawnych czasów przygotowywały go czarownice, znane są jeszcze zaklęcia, które wtedy wypowiadały.
O północy na Praza de Praterias przy katedrze ponownie widzę rudobrodego Szkota. Ma już na sobie tradycyjny szkocki kilt i zachęca ludzi do skakania przez ogień. I skaczemy, a ogień wciąż wzrasta ku niebu. Niebo przybiera lekko różową barwę, jakby zabarwiło się od płomieni. Ulice wciąż są pełne ludzi. Ogniska palone są wszędzie, kiedy wychodzimy z Santiago, nadal słyszymy muzykę i podekscytowane krzyki ludzi skaczących nad płomieniami, przed barami, domami czy na placach. Dzieci, studenci, emeryci. Wszyscy się bawią. Fiesta nie ustaje, sangria nadal płynie, a churrasco zastępują słodkie ciasta migdałowe.
Nad ranem nadal czuję zapach dymu i sardynek. Bukiet siedmiu ziół nie zwiędł. Uff.
Mikołaj Wyrzykowski

Zbieranie siedmiu ziół

Fiesta na ulicy

Tradycyjne tańce, dudy i bębny

Sardynka, chleb i Estrella Galicia, piękne połączenie

Na Praza de Mazarelos

To nie duchy, a dzieci skaczące przez ognisko, też malutkie jak dziecko

To już poważniejsze ognisko
]]>